Pociąg pośpieszny z Moskwy do Moskwy

  

Sięgam w tej chwili w swojej pamięci do roku 1990. Mamy piękny lipcowy wieczór. Pomimo, że jest już po dwudziestej, to słońce jeszcze nie zaszło, ale w całym ciele daje się odczuć przyjemny chłód zbliżającej się nocy. To prawdziwa ulga po kolejnym upalnym dniu. Stoimy przed jakimś błękitnym wieżowcem, można by powiedzieć, że istnym drapaczem chmur dla najbliższej okolicy, zdającym się być jakby z dzisiejszych czasów, tj. z XXI wieku. Rozglądamy się uważnie dookoła i okazuje się, że ten budynek jest w szczerym polu – na horyzoncie sama trawa, trochę krzaków, nieliczne drzewa, a w tle – daleko majaczą jakieś domostwa ludzkie. Krajobraz wokół nas nie jest może nazbyt urodziwy, ale można z czasem go polubić. Obok nas są kupy ostów, ale ozdobione przez kolorowe motyle. Dziurawiec, rumiany, bławatki i podbiał – istny zielnik polski. No i stąd ten zapach nas uwiera w nozdrzach. Gdzie niegdzie przez zarośla przemyka spłoszona sarna. Szalejące dookoła lato oddziałuje także na nasze doznania słuchowe. Nad nami śpiewają skowronki, zewsząd jargoczą pasikoniki i jakieś inne cykady, dopomagają im w tym derkacze systematycznie prujące powietrze, a raz na jakiś czas dają się usłyszeć wrzaski poukrywanych w krzakach gallusów. Tę sielską atmosferę psują tylko chmary spadających na nas z nieba krwiożerczych moskitów, za którymi uganiają się łakome jaskółki.

Wspomniany wcześniej budynek jest czteropiętrowy w kształcie prostopadłościanu, dosyć długi i wygląda okazale, ale tylko z daleka. Po bliższej obdukcji rażą powybijane szyby oraz poobrywane całe fragmenty niebieskiej elewacji – zwłaszcza na jego górnych strefach. Zastanawiamy się, gdzie znajduje się wejście do tego przybytku i tu mały szok. Jest to budynek bez drzwi i wejść można tylko przez powybijane okna. Rezygnujemy z tego, bo za wysoko. Ale ja jestem uparty i jakoś wchodzę do środka, choć już nie pamiętam jakim cudem to zrobiłem. Okazuje się, że tam nic nie ma. Strach tutaj spacerować, dziury – widać ziemię. Ściany, podłogi, stropy – owszem są, ale wszystko nie wykończone, a ponadto silnie zdewastowane. Biurowiec – widmo, brakuje tylko… ducha, który by mógł straszyć przyjezdnych, ale zastępują go: hulający wszędzie wiatr i gnieżdżące się na strychu sowy. Widoczne są także ślady bytności gatunku homo – sapiens. Oszczędzę dalszego opisu. Mam duszę detektywa i w śmieciach odkrywam dosyć zniszczoną, niewielką tablicę z napisem: ZAMOŚĆ – GŁÓWNA OSOBOWA. Są jeszcze zaczepy, więc gdzieś wisiała. Oczywiście sama rundka dookoła tego kolosa jest już męcząca, zwłaszcza, że za nim dżungla równikowa z pokrzyw. Odpoczywamy więc na niewielkich formach betonowych znajdujących się na wyasfaltowanym placu przylegającym do tej dziwnej budowli na którym pełno jest latarni ulicznych i zauważamy, że siedzimy na prowizorycznym wejściu na coś co przypomina chodnik z płyt. Jest on na trochę wyższym poziomie od placu i okazuje się być peronem. Obok biegnie kolejowy tor – zadbany i noszący wyraźne ślady używalności. Dalej jeszcze jeden tor, wykoszony, ale nieużywany. A za nim, niespodzianka – pozostałości po czymś na kształt bardzo dużego peronu. Dostrzegamy, że dalej są jeszcze tory, ale całe zarośnięte trawą i innym zielskiem a na samym końcu młodnik brzozowy i nawet inne drzewka rosną. Na dalszym planie pasie się buchaj wielkości żubra po którego przyszła właśnie stuletnia babka z laską, pamiętająca jeszcze dinozaury. Krajobraz niewątpliwie przypomina stację kolejową, ale taką opuszczoną z jednym przelotowym szlakiem. Co prawda nie ma żadnych tablic informacyjnych, ale nasze odczucia potwierdzają jeszcze dwie skromne wiaty na peronie, kryte eternitem, których obecność pozwala mieć nadzieję na przybycie jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego pojazdu szynowego, a także na to, że ktoś z niego będzie tutaj wysiadał. Ławek brak, usiąść możemy co najwyżej na słupku kilometrowym z oznaczeniem: 53,5. To odległość od granicy ze Związkiem Radzieckim. Patrząc na wschód zauważamy jakiś wiadukt biegnący nad torami po którym śmigają samochody, ale jest on na tyle daleko, że ich specjalnie nie słychać i wydaje się być fatamorganą. Koło wiaty, w dole w krzakach ukryty dosyć duży towarowy wagon kryty, czyżby trąba powietrzna go wessała z torów i tam rzuciła? Zaczynamy się czuć jak w starym objazdowym kinie na stylowym amerykańskim dreszczowcu z lat pięćdziesiątych z cyklu: Alfred Hitchcock przedstawia. Przychodzi nam do głowy kuriozalny w tym momencie pomysł, tj. żeby zmierzyć rozstaw toru szlakowego, nie mamy jednak czym tego zrobić więc ja podpowiem: 1520 mm. Musicie uwierzyć „na słowo”, że sąsiedni tor jest węższy, bo „na oko” różnicy nie widać.

„Βаше Благoрoде, зделаем нашей матушке России ширoкu жeлeзнoй дopoги. ”- rzekł nieśmiało do Cara Mikołaja przestraszony Minister Transportu Rosji. Groziła mu dymisja i musiał się wykazać jakąś inicjatywą. „На xpeн ширoкu!” Wykrzyknął wkurzony Car, zajęty bardzo ważnymi sprawami państwowymi nawet nie podnosząc głowy z za sterty papierów na biurku. Słowo Cara święte, pomyślał wprawiony w paraliżujący lęk Minister. I tak przez to niewielkie nieporozumienie mamy w opisywanym miejscu dwie szerokości torów. Wbrew pozorom wszystkie budowle jakie widzimy, zostały wybudowane dosyć niedawno. Piętnaście lat temu były tutaj tylko łąki.

Skupmy się teraz na nas samych. Celowo używam ciągle liczby mnogiej, bo jest nas na tym pustkowiu wielu. Na peronie stoją grupki młodych osób, niektórzy przyjechali rowerami bądź skuterami. Na placu przed budynkiem sporo samochodów, głównie małe fiaty i polonezy, nielicznie zjawiły się nawet taryfy i jest osinobus. W oczy się rzuca autobus komunikacji miejskiej MZK Zamość marki jelcz M11. Legendarnej suki policyjnej nie widać, ale pewnie w tłumie są tajniacy. Z rzadka przejeżdża chłop na furmance przyglądający się z zaciekawieniem temu niecodziennemu zbiegowisku. Całe to towarzystwo zachowuje się dosyć sennie, co niektórzy plotą coś trzy po trzy między sobą od niechcenia. Wszyscy na coś tu czekają, może to delegacja ziemian oczekująca przybyszów z Marsa mających przyjechać koleją? Jeszcze tylko rakiety kosmicznej nam tutaj do szczęścia brakuje. Nagle z nieba zaczynają dochodzić jakieś nieziemskie odgłosy. Coś jakby Pan Bóg mieszał herbatę w szklance. Za chwilę ponownie to samo, ale tym razem dobrze się temu przysłuchuję i przypuszczam, że ktoś niezidentyfikowany uderza rytmicznie łyżką w pustą szklankę, tak od 6 do 8 uderzeń. Będzie wznoszony toast? Moje niezwykle bystre oczy dostrzegają głośnik zawieszony gdzieś na słupie. No nie, takiej techniki to się tu nie spodziewałem. A te zjawisko akustyczne to było nic innego, tylko gong oznaczający zapowiedź pociągu, ale chyba tylko ja byłem na tyle inteligentny, że się na tym poznałem. Przyznam się, że na innych stacjach takich dźwięków nigdy nie słyszałem. Sygnał dźwiękowy robi jednak swoje, ludzie milkną i w skupieniu czekają na dalszą część programu. Po chwili z trudem daje się słyszeć ochrypły, trochę przytłumiony męski głos: „pociąg pośpieszny z Moskwy do Moskwy…” i w tym miejscu zawstydzony swoją wpadką przerywa a oczekujący parskają głośnym śmiechem. Głos jednak nie daje za wygraną i dosłownie za moment poprawia się: „pociąg pośpieszny z Moskwy do Olkusza przez Wolę Baranowską, Sędziszów – wjeżdża na tor 1 przy peronie 1” i gwałtowny trzask rzucanego mikrofonu wieńczy zakończenie aktu zapowiedzi. Towarzystwo wyraźnie ożywia się, większość ze zgromadzonych wyłazi na peron, ale ja nie poddaje się presji tłumu i najpierw ustalam źródło tych zabawnych odgłosów. Zdradzają je kable rozpięte na słupach i już po chwili zauważam ukrytą w stronę zachodnią za budynkiem dworca, zarośniętą zielskiem kanciapę, w której rezyduje gromowładny PAN a ja zostaję obszczekany przez dwa pieski z rasy kolejowej. Na dyżurnego ruchu to on nie wygląda, prędzej na ciecia. Stoi przed budą dumny jak paw, tak jakby zapowiadał przez cały dzień pociągi na Dworcu Centralnym w Warszawie, a nie na takiej pipidówce, gdzie pociąg osobowy przejeżdża raz na dzień. W tym momencie odległy jęk ze wschodu wywabia mnie stamtąd i szybko biegnę usatysfakcjonowany w zupełnie przeciwną stronę aż na sam koniec peronu. A nie jest to tak blisko, no ale przecież wtedy jeszcze młody jestem. Pod wiaduktem na Majdanie widać już światła wynurzające się ze strefy mroku. Jakby z zaświatów pojawia się rozmazana sylwetka, która bardzo powoli, momentami podświetlana przez ostatnie promienie zachodzącego słońca – zaczyna przybierać realne kształty. Zbliża się bardzo powoli, wręcz dostojnie, niczym złowieszcza kometa zapowiadająca koniec świata i z czasem robi się coraz to dłuższa. Przyroda w okolicy zamiera, po torach w popłochu uciekają zlęknione zające i kuropatwy a spod krzaków wyglądają osłupiałe z przerażenia sarny. Wkrótce ten okrutny, ciemnozielony potwór z Loch Ness na szynach – przeistacza się w dwie lokomotywy serii ST44 ciągnące sznur wagonów. Pasażerskich – jak to się wtedy mówiło: ruskich. Jaki ten pociąg długi – motory już obok peronu, wagony wiją się jeszcze pod wiaduktem, a końca nie widać. Pierwsza lokomotywa sprawia sędziwe wrażenie: pordzewiała i cała umorusana wszelkimi smarami z zalepionymi szpachlą dziurami na pudle i dachem okopconym jakby się palił po drodze. Toż to jakiś zmutowany parowóz! Czuję jego zapach. Na szybach naturalna powłoka anty słoneczna z opiłków rudy żelaza. Za to drugi gagarin – czyścioch. Słychać tylko pomruki ich silników pracujących na jałowym biegu, zaś wagony turlają się prawie bezszelestnie. Usiłuję je policzyć: ale z wrażenia nie potrafię. Dziesięć ich będzie, jak nie więcej. Są to „ekskluzywne” wagony kupiejnyje czyli sypialne, każdy ma swojego kierownika lub kierowniczkę, którzy jeszcze w biegu pociągu otwierają wrota do Europy przybyszom ze Wschodu. Cieniutki, ale dobrze słyszalny kilkusekundowy pisk hamulców i pociąg staje. Na boku wagonów wąskie podłużne tablice z nazwą: „Беларусь„ i relacją pociągu: Moskwa – Brześć – Olkusz. Wypatrzyłem wagon restauracyjny znajdujący się w środku składu. Nie byłem jedynym zainteresowanym. Jacyś ludzie wchodzą do środka, więc ja za nimi. Obsługa wagonu kobieca i raczej sympatyczna. Zrobiła się mała kolejka, jest więc chwila czasu aby rozejrzeć się dookoła – mimo to zachowuję się bardzo nerwowo, bo pociąg postoi tutaj tylko 10 minut a następny przystanek jest w odległości 143 kilometrów na zachód stąd. Nie jest to obskurna knajpa, wręcz przeciwnie, żadnych nieprzyjemnych zapachów i czysto. Na ladzie syczy samowar opalany węglem drzewnym. Takiego bufetu nie powstydziły by się współczesne kilkugwiazdkowe hotele czy sam sławny pociąg Orient-Express. Aranżacja wnętrza bardzo przyjemna dla oka: w oknach firaneczki, na ścianach wiszą sympatyczne bohomazy, na podłodze w przejściu nawet coś w kształcie dywanika, na stołach stoją wazoniki ze sztucznymi kwiatkami, obrusy są świeże a wygodne krzesełka zachęcają do pozostania tutaj dłużej. Stoliki są puste. Tylko przy jednym, najbliższym do kasy siedzi jakaś tęgawa matrona w białym kitlu i w długaśnym chyba na metr czepku kucharskim na głowie. To co ma na łbie jest za obszerne w stosunku do jego i tak dosyć dużej średnicy, więc wygląda komicznie. Wpyla sobie bezpośrednio z przepastnego garnka przypominającego wiadro a posadowionego na stołeczku,przy użyciu wielgachnej drewnianej łychy, coś w rodzaju kaszy gryczanej i widać, że bardzo jej to smakuje. Cicho podśpiewuje sobie pod nosem i ogólnie sprawia wrażenie najszczęśliwszej osoby na całym świecie, jakby wcinała czarny kawior, a nie jakąś przaśną kaszę. Odwraca moją uwagę od menu, w którym jest tylko ….woda. Na podłodze w niedużej beczułce widzę chyba kwaszone ogórki. O ile dobrze zrozumiałem to w kolejce jest mowa o kiszonych ……arbuzach, ale nic takiego nie dostrzegam. Czyżby to w tamtej beczce były? Biała dama mnie ciągle rozprasza: „A jak który mnie nie zechce temu dam pa dyniu!” Diana!, woła ktoś do niej z drugiego końca wagonu, ale ona delektuje się swoim przysmakiem dalej i słychać tylko wytworne mlaskanie. Wkrótce podchodzi do niej koleżanka i chyba chce się do wielkiego żarcia przyłączyć. Korzystając z nieuwagi kuchennych, zapuszczam żurawia do dużego kantorka w którym przygotowuje się posiłki. Są tam typowe sprzęty stołówkowe, sporo plastikowych skrzynek, w garnku jakieś szerokotorowe pierożki strasznie tłuste (bliny?) a na dużym półmisku znajduje się coś co na pierwszy rzut oka przypomina gotowane ziarna kawy. Przyprawione to jest skwarkami i smażoną cebulką. Może to jakiś kawior z wieloryba na gorąco. Ktoś z miejscowych kupuje za to właśnie ikrę łososia, podobno bardzo dobrą, ale na mnie to jakoś nie działa. No cóż, na gentelmena to ja chyba nie mam kwalifikacji i nie zanosi się, że kiedyś nim zostanę. Sam kawior jest w konserwach, które chyba zostały przywiezione na specjalne zamówienie. Moje zakupy są całkiem nowoczesne. Kupuję coca colę w butelkach i fantę. Na wymianę mam puste butelki z poprzedniego wieczoru. Zwykła cola ale jak smakuje, współczesna młodzież wychowana na McDonaldzie i fast food-ach nie zna smaku prawdziwej coca-coli z „BIAŁORUSI”. Nigdy więcej już takiej pić nie będę. A na zagryzkę: chałwa – pycha!. Z mordoklejkami raz spróbowałem i więcej już nie chcę, bo trzeba do nich coś bardziej żrącego niż moja cola. A kolejkowicze się rozochocili i właśnie usiłują zakupić napoje mocno gazowane – ale mają z tym problemy. Alkoholu nie dajemy! – zabronione, oświadcza prowadnica głosem nie uznającym sprzeciwu. Ale radzieckie krasawice z załogi wagonu okazują się być wszechmogące. Są konfiety…, z wodko! Krótka instrukcja obsługi i już po chwili klient nabywa: (słownie) dwa maciupkie cukierki, niestety nie czekoladowe tylko takie przypominających miętowe landrynki oraz litr gorzałki do tego. Obsługa szczególnie zachwala ten patent na wyprawę do Czarnobyla. Podobno tam są przyjęte najwyższe na całym świecie normy procentowe zawartości alkoholu w cukierku. Po degustacji takiego konfieta ma się kaca przez trzy dni. U Ruskich to wszystko do góry nogami. Nie wiedziałem, że są na świecie cukierki w płynie. Po stole fruwają bilety Narodowego Banku Polskiego, które są tutaj prawnym środkiem płatniczym. Płaci się za wszystko w złotych i ceny są realnie niskie w porównaniu do zamojskich, szczególnie wspomniana cola wychodzi prawie, że za darmo. Chociaż niektóre słodycze są trochę droższe niż w Polsce. Lustracja lokalu zostaje skwitowana.

Po pośpiesznym opuszczeniu wagonu doznajemy szoku: wszędzie tłum – niczym dzika orda. Wielu zagranicznych turystów przyjechało z różnymi dobrami i ogromną ilością tobołów, chyba z całym życiowym dobytkiem. Jak oni się z tymi bagażami pomieszczą w samochodach i autobusie? Zauważam, że wysiada też kilku Polaków, podsłuchuję, że bezpośrednio z Moskwy wracają od rodziny. Spiker chyba poszedł spać, semafora brak – autokratywnymi władcami stają się teraz mechanicy z lokomotyw: „To zmykamy!”. Nagle przeszywa powietrze, przyprawiający ciarki na całym ciele donośny ryk – niepowtarzalny dźwięk syreny, dającej długi sygnał Rp1, który obwieszcza całemu światu zakończenie tej imprezy. Gwałtowne szarpnięcie wzdłuż składu i silniki obydwu maszyn zaczynają coraz to głośniej dudnić, wprawiając wszystko w ruch. W blasku złotych zębów żegnających nas na stopniach wagonów prowadnic, pociąg dziarsko rusza do Olkusza pozostawiając za sobą chmurę ciemnego mazutu i woń spalonej ropy. „Kak priekrasno” – takie były podobno pierwsze słowa Gagarina, kiedy znalazł się na orbicie Ziemi. Faktycznie, żal stąd odjeżdżać, ale stoję już w autobusie miejskim linii nr „D”, który zawiezie mnie do Zamościa z prowiantem pozwalającym przetrwać kolejny dzień wyjątkowo upalnego w tym roku lata. Miejsca siedzące są oczywiście zajęte. Cóż, takie są skutki zbyt długiego przesiadywania w barze.