PAN TADEUSZ, czyli ostatni gagarin na Roztoczu, albo przedostatni dyżur na nastawni…

  


Nad brzegiem ruczaju, na zielonym pagórku, opodal Małpiego Gaju, stoi dwór nie z drzewa, lecz podmurowany. Świecą się z daleka tynkowane ściany. Tym bielsze, że odbite od topoli ciemnawej zieloni, co go broni od wiatrów jesieni. Poczekalnia niewielka, lecz zewsząd chędoga, od niej biegnie na peron dość szeroka droga. W dwóch końcach peronu, wsparte o filary, dwa kurantowe stoją samotnie zegary. Dziwaki stare, dawno ze słońcem w niezgodzie, południe pokazują często o zachodzie. Miejsce to każdy pociąg przyjąć sobie może. Widać, że okolica bogata w międzytorze. Utrzymane dobrze, na kształt ogrodowych grządek. Widać, że na stacji dostatek i porządek. Brama na wskroś otwarta przechodniom ogłasza, że gościnna i wszystkich w gościnę zaprasza. Niestety wewnątrz pusto, gości w busy wzięto, zaszczepką i kołkiem, w kiblu drzwi przetknięto. Lecz tacy, co to gdzieś w dalekim mieście, skończyli nauki, lub inne sprawy ich tam zatrzymały szmat życia dość długi . Wreszcie, pociągiem powracają z dalekiego Świata, szukając miedzy twarzami przyjezdnych starego kamrata i jak za dawnych czasów ściany starodawne okiem obrzucają czule, jako swe znajome dawne . Te same widząc sprzęty, te same torów podbicia, na których się zabawiać lubili od powicia. Tylko inna rozpiska już na ścianie wisi i chociaż skromna ci wielce, przyjezdnych i tak za serce i kieszeń uchwyci.

Niech tego PODKOMORZY za złe mi nie bierze, że za jego zgonem do Jaśnie Wielmożnego wnosiłem pacierze. PODKOMORZY muchy wozi! Z Zamościa o 19.30 wychodzi, a nad ranem powraca z ani jednym Panem. Takim jest urzędnikiem niesłychanem. Ducha Bielucha nocami obwozi, za to nie tylko jemu kostucha już grozi. Niech Jaśnie Wielmożny więc raczy PODKOMORZEGO odwołać i Staszicowi do Grodu Czerwieńskiego na służbę delegować. PODKOMORZY jest już ostatnim, który tak szynobusa wodzi. Nad Bugiem przywitają go hucznie i starsi i młodzi.
Wtem dzwoniąc w napierśniki wykrzyknął Pan Hrabia. Oj znam was miłośniki! Nać urwał! Co to się wyprawia? Niech ten wasz PODKOMORZY ze Starego Miasta mi tutaj wy…wala! I zamknął wrota z hukiem! Tymczasem, krzywym łukiem, co to od Małpiego Gaju zawija do stacji, przybyła magnateria wszelkiej nacji. KANCLERZ i KASZTELAN, Skarbnik i Seneszel, sypnęły się dukaty, a jest ich pełna kieszeń, u każdej z konetabli. A niech Was wszyscy diabli! Hrabia wrzeszczy na bastionie. Ja nigdy na to nie pozwolę! A ja Ciebie nie lubię, odwarknął PODKOMORZY, zaklęcie mrucząc basem. Hrabia zbiegł tymczasem, ukląkł i chce zbierać rozsypane dukaty, a nad Łabuńką pachną kwiaty. Aż nagle zamiast złota, pełno błota dookoła, chrzanię to, rzekł PODKOMORZY i ruszam z tego grajdoła. Gdzie bursztynowy świerzob, gdzie bryka, jak śnieg biała : na Bortatycze zmykam, do Woroszyłowskiego Pana.

Za drewnianym mostem, tuz za rzeką, za dziurawą drogą, obok domu pokrytego strzechą – przywita Ciebie las dziewiczy, co to takiego nie ma w całej okolicy. Nie patrz za siebie, patrz do przodu! Jak masz pod górę, to weź sobie furę. A gdy pogonisz w cholerę tę burzową chmurę, odpoczniesz na łące i zakochasz się w poziomce. Niczym w przytulnym szałasie, zapomnisz o całym straconym czasie. Ale nie skuszą Ciebie jagody uroki, nie uspokoją chłodzące jak lody na firmamencie nieba obłoki, porzucisz kwieciste warkocze rozplecione na tej śródleśnej polanie i udasz się na skraj lasu, skąd zawodzić będzie donośne, piekielne wołanie. Podążaj ostrożnie do przejazdu, stań pod brzozą i obserwuj : co się stanie! Tylko się nie strwóż wielce, bo sam nie będziesz tutaj jeńcem. Po sąsiedzku ciekawska sarenka przystanie. Pajączek przerwie sieci tkanie a paź królowej na oście przysiądzie na obiedzie. Nieziemska to procesja obok Was przejedzie. Kiedy już umilkną wszystkie pasikoniki, do Twoich uszu dotrze koncert równie znakomity. Wtedy ziemia się zatelepie, a sosna z szyszek otrzepie i niczym huragan potężny, przejedzie tabor siermiężny. Taki, co to już niejedną stuletnią ale i nastoletnią sosenkę skasował, bo zawsze drogę do celu sobie utorował. Gdy on tak sobie jechał, przyroda urlop wzięła, ale gdy tylko odjechał, to matka natura w zadek Cię kopnęła! Po 2,3 minutach harmider stopniowo ustaje, a Ty do szwedzkiego stołu na poziomki i jeżyny się udajesz.

Było ci cymbalistów na Roztoczu wielu, ale, gdy on zatrąbił, to wszystkich utopił w kisielu. ILO ( ST44-1110 ) przez całe lato, nie wiedzieć gdzie bawił. Musiałem dobrze popić i wtedy się zjawił. Stanął przede mną wytworny, zielony jak trawa, oj zbliża się mu chyba kolejna naprawa. Gagarin mruczy w stacji i nie ma takiej nacji, co może bez owacji dokonać tej laudacji. Wiedzą wszyscy, że na tym instrumencie, nikt mu nie dorówna, w biegłości, guście i talencie. Mechanicy obaj przy cymbałach klęczą, stroją na nowo struny i próbując brzęczą. Spaliny spuścił, zrazu bijąc taktem tryumfalnym, potem gęściej siekł struny, jak deszczem nawalnym. Wszyscy w zachwyt wpadają, lecz to tylko próba, jednak wnet się zacznie prawdziwa rozróba. Znowu gra, już drżą drążki tak lekkiemi ruchy, jak gdyby zadzwoniło nam w uchu brzęczenie muchy. Wtem buchnął dźwięk, jakby cała janczarska kapela, przygrywała sobie skocznie w karczmie u FELA. Dźwięki bardzo taneczne, radością słuch poją, nastawnicze dziewki chyba w miejscu nie dostoją. Mistrz coraz takty nagli i tony natęża; A wtem puścił fałszywy akord jak syk węża, jak zgrzyt żelaza po szkle – przejął wszystkich dreszcze. I wesołość pomieszał przeczuciem złowieszczem. Nagle ktoś wykrzyknął: To za Bortatycze! Za tą Targowice! I wnet pękła ze świstem strona złowróżąca. Wał korbowy poszedł. Występ dobiegł końca. Pan Bóg spojrzał z góry, okiem struny zmierzył. Złączył ręce, oburącz w dwie trąby uderzył. Uderzenie tak sztuczne, tak było potężne, że syreny zadudniły jak dzwony mosiężne. I wszystkim się zdawało, że koncert wciąż trwa jeszcze, a to echo grało…

Kabinę miała wysmukłą, kształtną, pierś powabną, karoseryję świeżutką, seledynową zgrabną. Na czole żółta wstęga, nastawnik niemały, podiskiernik wykwintny, komin wytrzymały. Królową (SM48-120)nazywali ją w Zamościu jedni, lecz przez jej prowadzenie, despekt był niezmierny. Że z niej żółtoczoła i piękna i miła, kochanków miała wielu, bo strasznie się kurwiła! Gdy trzeba było ruszyć, lub stację przeskoczyć, zręcznie między semafory umiała się wtłoczyć. Lecz potem z następnym dworcem odstępowem, jak bilardowa kula toczyła się z mozołem. Wózkami kręciła tylko dla zabawy, a kiedy się znudziła – nie było na nią rady. Stawała i lampy zwracała ostróżne, pompą paliwową tłukąc o jałmużnę. Jęcząc tak, obiegała szyny, błyskawic oczyma, już ni jednej spaliny komin nie wyżyma.
Razu wtedy owego, trąbiąc ze zgryzoty. Suwając się przez stacyje, wydając turkoty. Bez celu i bez drogi. Aż niemało czasu – nabłąkawszy się, w końcu wjechała do lasu.
I trafiła, czy umyślnie, czyli też przypadkiem. Na wzgórek, co to kiedyś szczęścia był jej świadkiem. Stanęła tam jak wryta, nie mogąc go przeskoczyć, bo świeca zapłonowa nie chciała jej zaskoczyć. Nie jeden już motorek, pukał się w nią z mozołem, gdy będąc zarzynana, wpuszczała go otworem. Zaledwie bzykła tylko, już długimi nici, objąwszy ją za sprzęgi, prowadził, jak na smyczy. Tym razem żaden śmiałek, nie rąbnął tłokiem w zadek. Musiała się rozkroczyć i strasznie się zamoczyć. Tymczasem z Biłgoraja posuwał młodzian lichy. Łaciatym był odzieniem na maskę swą nakryty. Podkładki miał gumowe, resory zaś piórowe, gdy tylko ją obaczył, zupełnie stracił mowę. Jej klapa rozchylona, już silnik w smarze tonie. Więc złapał ją za bufor, mazutem zaszły skronie. Nastawnik tak zakręcił, aż pożar mały wzniecił. Zagotowała się woda w chłodnicy, oj chyba tu trzeba gromnicy! Jej lampka zamrygała, syrena zabuczała, lecz ciągle w miejscu stoi, on więcej nie wydoli… Syknęła: głowica trochę boli ! Ach kto mnie stąd wyzwoli? A w ten czas ze Zwierzyńca już sunie się powoli. Jeździec na koniu zielonym, niczym krzak konopi, lecz i jemu po chwili zapał się roztopi, w spalinach tak ciemnych, jak burzowe obłoki. Bo oleju wydoił przy tym chyba ze dwa antały, nim mu się splątał korbowód i miski zatelepały.
Walentyna tymczasem za świecę się trzyma, kręcąc kołami po rosie, niczym kataryniarz. Teraz nam z całej psiarni dwie suki ostało, Wibrator zepsuty – burdel, jakich mało! Wielkie mi fiaty bezwidłowe graty, kotły im powywalali, fujary wykastrowali. To rozrząd niedoskonały! Nie są mi potrzebni, z tą swoją prądnicą, nie jestem jakąś tam ostatnią bezwstydnicą, niech tylko spróbuje który atakować, nie będę z nimi więcej tutaj już tokować! Piękna była by sława, ażeby pani taka, wedle dzisiejszej mody, leciała na suczaka. Za moich panie czasów, w języku radzieckim, gagarin, rumun czasem, motorem był szlacheckim. A fiat taki nie mający Breżniewa pazurów, zostawiam dla sług swoich i stacyjnych ciurów.

Gdy nagle Piękna Wala wyrzuca dym z pierścienia, rzuca się w prawo, w lewo, skacze skroś strumienia. Rozkrzyżowana, z mazutem rozpuszczonym, blada – pędzi w las, podskakuje, pod górę, tak rada. Toć przyśniło jej się, jak przed tymi dniami, na tym samym placu Car Iwan się objawił. Jak syknąwszy parą padła na murawę – gdy tamten, porzuciwszy na rudę obławę. Owinął ją przewodem, ku sobie przycisnął. Tajemniczy prąd pragnień w reflektorach błysnął. Kabelkiem kranu szukał, znalazłszy, w zapale: rozpalonymi diodami, miażdżył go zuchwale. Walentyna z początku śmiałością zdumiona, odepchnąć zaraz chciała młodzieńca z bufora. Sił jednak i oddechu w silniku jej nie stało. Dreszcz rozkoszy znienacka objął maskę całą. Obezwładnił jej wózki, w kabinie czuwak się zajarzył. A widząc, że gagarin, dosyć sporo ważył – uległa, lecz, że wiele doświadczenia miała. Niczym na bałałajce zatrąbiła zara. I stłamszona, na łuku cała się zatacza, między omdlałe zderzaki, wpuściła zgarniacza. Otworzywszy klapy, jednym śmiałym ruchem, jak klin, kiedy go z wierzchu uderza obuchem. Tak się wbił sprzęgiem, bez Breżniewa ręki – w ukryte w cieniu zbiornika walentyny wdzięki. A czując, że spaliny wznosiły go jak fala, prąd namiętny ropę w przewodach mu rozpalał. Nie cofał się, lecz dmuchał ją bez spowolnienia, aż stała się gotowa, do brutta prowadzenia. Jej pulchne, żółte złączki, ścisnęły jak kleszcze, a trąbki wyszeptały: żelazo wielgachne proszę, jeszcze! Że dobrze był uzbrojon – w ruch poszły dwururki i klucze na podłodze, dalej sztenfle, kurki i narzędzia ślusarskie, którymi rynsztunki, poprawiał jej w zbiorniku, wkładając tam ładunki. Zaczął się nad nią znęcać jak traktor nad furą, lecz mu po małej chwili szyby zaszły chmurą, mazutu zbrakło w piersiach, więc rozchędożony, dając raz jeszcze nurka pomiędzy reflektory, zmęczony, legł na miękkim walentyny łonie, ukrywszy na jej kominie rozpalone skronie. Silnik przestał mu bzykać, stanął, jak bez duszy. Panewka się zatarła, po takiej katuszy. Jak pająk co to do cnoty pajęczycy się był dobrał, czekał aż teraz soki wyssie kochanka mu wszystkie podła.
Za to u walentyny tarcie takie się zrobiło, że się w pompie oleju, jak w grillu zadymiło. By ugasić pożar ciała, straż pożarna przyjechała i po długiej ciężkiej pracy, ugasili ją strażacy. Tak została walentyna, ze swych kłopotów wydobyta i czyn ten nieco już zuchwały, pozostał niezapomniany. Lecz w dzisiejszej dobie pozostały jej pacierze, bo do ziemi włoskiej, pojechali na wygnanie, wszyscy jej rycerze. I chociaż Królowa, już wiosen liczy ze czterdzieści, to nie ma takiego śmiałka co by jej lakier mógł teraz popieścić.

Był tam HETMAN, sam siebie hetmanem ogłosił. Teraz nikt go nie poznał, a wcześniej nawet z gagarinem się obnosił. Lecz go teraz Wasiakowa zmusza, warunkiem intercyzy wyrzec się kontusza. Więc HETMAN rad, nie rad, w fartuszek się przebrał. Który to mu chyba całą dusze zebrał. Chodzi, jakby kij połknął, wolno, nieruchawo. To przyśpiesza, to staje, ni w lewo, ni w prawo. Nie wie jak się rozpędzić, telepie się w męce, a jeszcze mu chcą skrócić sukienkę na prędce. Bo ponoć nie w każde wpasuje się włości i to w naszych sąsiadach jest tyle podłości. Bo na sokalskiej grzędzie HETMAN się wygłupi, potrafi setką ciągnąć, tak rumaka złupi, lecz kiedy tylko nasz zaścianek minie, wnet mu mina zrzednie i jak kłoda płynie . Ością staje w gardle czas podróży przeto, gościom jego wybitnym: grafinom chłopom i poetom.

Nareszcie księżyc srebrną pochodnię zaniecił, wyszedł z boru i niebo i ziemię oświecił. Mrok gęstnieje nie tylko w Małpim Gaju, ale koło rzeczki, a w łozach błyskają sarnie oczy, jako świeczki. Na powietrzu owadów wielki krąg się zbiera, kręci się on grając jak niebiańska sfera. Ucho nastawniczej śród tysiąca gwarów wyłapuje stukot, naszych weteranów. Na czele dżokejów szeregu – sunie HETMAN, przyśpieszając biegu. Już biegu przyśpiesza, już gna coraz prędzej, i dudni, i stuka, łomoce i pędzi. A dokąd to, dokąd, to dokąd? Na wprost! Po torze, po torze, po torze, przez most! I nagle, tak HETMAN w Hrabiego p………, że damom w przedziałach nie było wytwornie. Szczególnie z wrażenia zamokły im spodnie., gdy powypadały dębowe skrzynie, kufry i paki i (stł)uczone świnie. Dziwnym zrządzeniem losu, za HETMANEM, PODKOMORZY wjechał pełen patosu, gdyż zachwycony wdziękiem nocy, tak pogodnej, i harmoniją cudną orkiestry nadwornej, zawrócił z drogi nazad do zaścianka. Taka była owego wieczora jego zachcianka, której i tak nie tylko ziemska, ale i nieziemska istota nie rozkmini, bo u PODKOMORZEGO w progach nie postoi nawet chwili. Pusto ci tam, niczym w kalwińskim zborze, albo, jak w magazynie poradzieckim ( wersja dla niewierzących ), czy tez innej norze.
Co jest? Wrzasnął Hrabia! Co to za zabawa! Bufor Waści w łeb uderzył przy pacierzu i wytworną tabakierą HETMANA zamierzył.
My – HETMAN WIELKI KORONNY, Pan Roztocza, Władca Zamościa, Wojewoda Szczebrzeski, Kanclerz Zwierzyniecki, Książę Biłgorajski, Namiestnik Stalowowolski, Kniaź Kolbuszowski, Car Rzeszowski, Biskup Tarnowski, Kierownik Krakowski, Pierwszy Sekretarz Śląski, Z Kamerą Wśród Zwierząt – Wrocławski, Porozumienie Zielonogórskie, etc, …….
Cholera, krzyknął Hrabia: Do broni łapaj! Bij Hetmana!
Lecz widząc bezbronnego w zapale opada, a PODKOMORZY do niego w te słowa powiada.
Hrabio, odwieczna zakało swej rodziny. Dziś skarżymy cię nie za świeże, lecz za dawne czyny. Dziś zdasz mi sprawę z mojej fortuny zaboru. Nim pomszczę cię za obelgi swojego honoru. Lecz Hrabia żegnając się krzyknął: „W imię Ojca i Syna! tfu! Mospanie Magnat, czy Waść zbójca? Przebóg! czy to się zgadza z Pana urodzeniem Wychowaniem i z Pana na świecie znaczeniem? Nie pozwolę skrzywdzić się!” – Wtem Hrabiego wbiegli słudzy, jedni na rowerach, ze strzelbami drudzy.
Ja nie jestem Magnatem! Jam jest Jacek Prześlug, nie…… Soplica! Ale tu HETMANa ta mowa nie zachwyca – buławą mu przyłożył . Jam jest PODKOMORZYM!, jęknął pijanica.

Stoi Hrabia na baszcie, szpadlem groźnie macha. Święci Pańscy patrzcie Na Allacha! Wrzasnął. I łopatą HETMANA prawie, że już chlasnął. Zamknę dziurę w murze i was stąd wykurzę! Tak mnie czcigodny pradziadek gratuluje, że wielkie rekonstrukcyje, mu wiernie buduje: słoniczoła, bastiony, raweliny i lunety….Jeszcze tutaj brakuje mi tylko minety – rzucił HETMAN, a Hrabia rzekł do Jenerała. Każ Pan, żeby go dzisiaj jeszcze powiesić za wała. Całuj wuja, z dubeltówki i postrącaj te makówki…
Już mieli zacząć bitwę, lecz ktoś im przeszkodził. Próżno było prać się po maskach, gdy nowy wróg nadchodził. Postrzeżono w olszynie blask, wystrzał rusznicy! Most na rzece zahuczał tętentem słonicy. To odezwały się kroki, najpierw z rzadka, a potem coraz gęstszym i coraz głośniejszym łoskotem. Nieopodal Małpiego Gaju, za niedużym płotem, po moście przetoczyły się trzy srogie moskale, co pod nosem mruczą : zamknąć ich wszystkich pod strażą za karę! Szlachtę zwieść do peronu, na dworzec. Swoją wolę dyżurnemu każą przez głośniki orzec. Orszak to dziwny, z przodu niby laufer bieży, ogromny czarny baran i włos mu się jeży. Jeden nogi miał grube, drugi – cienkie, jak od chmielu tyki. W pończochach, z chińskimi klamrami trzewiki. Pomarańczowy waciak zawiązany w miechu. Młodzi na on ekwipaż parskali ze śmiechu. A starsi żegnali się, mówiąc, ze po świecie, smerf papa jeździ, w niebieskiej karecie. Która chociaż nowa, jmerytom służy, takim co przed wojną postrach siali duży. Lecz ich jenerała od trzydziestu lat już z goła, wywieźli na taczkach z naszego grajdoła. Sztab ich stoi w dworze, w nim zbrojnych moskali wiele. Jedni Hrabiego wrogowie, inni przyjaciele. Myśleli wszyscy, że na odsiecz mu przybiegli, słysząc o napadzie, zwłaszcza, ze z PODKOMORZYM byli z dawna w zwadzie. Ale nikt tego batalionu tutaj nie zawołał. Ot, z niechcenia tak doszli, na spacer dookoła. Lecz, gdy obaczyli, że krew się poleje, zadarli żupany i czmychnęli w knieje.

I na ten czas „Hajże na Stolicę !” tysiąc głosów wrzasło! Wzdrygnął się Hrabia, poznał KASZTELANA hasło. Wtem KANCLERZ nadjeżdża krzycząc: Areszt kładę w imię Imperatorskiej Mości. Oddaj Szpadel, sycząc rozpoczął za nim pościg. Nic to, zawołał Hrabia: będzie tu was więcej. Poddaje się HETMANIE, to nie są moi sprzymierzeńcy. HETMAN miał czas ostygnąć z zapału i gniewu, Przemyślał, jak by skończyć bój bez krwi rozlewu; więc rodzinę Hrabiego w kozie zamknąć każe. Jako więźniów wojennych u drzwi stawi straże.
Wtem „Hajże na Starówkę !” wpada szlachta hurmem, obstępuje dwór wkoło i bierze go szturmem. Tym łacniej, że wódz wzięty i pierzchła załoga. Lecz zdobywcy chcą bić się, wyszukują wroga. Do domu nie wpuszczeni, biegną do folwarku, Do kuchni – gdy do kuchni weszli, widok garnków, ogień ledwie zagasły, potraw zapach świeży, chrupanie psów gryzących ostatki wieczerzy, chwyta wszystkich za serca, myśl wszystkich odmienia,
studzi gniewy, zapala potrzebę jedzenia. Marszem i całodziennym znużeni sejmikiem,”jeść! jeść!” – po trzykroć zgodnym wezwali okrzykiem. Odpowiedziano: „pić! pić!” między szlachty zgrają. Stają dwa chory: ci pić, a ci jeść wołają. Odgłos leci echami, gdzie tylko dochodzi, Wzbudza czuwaki w kabinach, ssanie w przewodach rodzi. I tak na dane z kuchni hasło, niespodzianie – konnica się rozjechała na zatankowanie.

Gdy biesiadowali – HETMAN mowę prawi. Wszystkim Naszym Poddanym Mniejszym i Większym Braciom Wspierającym Nas w przeszłych ciężkich czasach trwogi i pożogi, winszujemy, że jeszcze przez lat wiele, będą mogli ukoić w naszych przestronnych komnatach swoje zmęczone nogi. A PODKOMORZEMU naszemu ukochanemu wraz z jego świtą, wyśmienitą zaściankową elitą nadajemy folwark niepospolity, niedaleko Bramy Lwowskiej ukryty, do których to dóbr – poddani walić będą, jak na carski ślub!
Hrabia oczy wytrzeszczył, chwieje mu się ciało. Usta otworzył, jakby chciał zjeść delegacyję całą. Miał zawołać „VETO”. Nie dokończył przeto. Wtem dzwoniąc w tabakierę, rzekł Pan PODKOMORZY. Panie Hrabio, niech mowę swoją Pan batmanom przedłoży, nie nam. Na to Hrabia, skłaniając do ziemi laskę. Jaśnie wielmożny HETMANIE, zrobiłeś mi łaskę. Samych zielonych świateł dla Waszej Świątobliwości, a potem wszyscy rozstali się w wielkiej miłości.

Długo żółtka szukano. On (SP32-148)w krzaku pokrzywy, zarywszy się głęboko, leżał, jak nieżywy. PODKOMORZY ze spalin karabellę wznasza. I przez MAGNATA pardon powszechny ogłasza. Każe rannych opatrzyć, z trupów czyścić pole. Batmanów rozbrojonych prowadzić w niewolę. Wtem batman zawiedziony, zaczął ciąć kurantów nuty, lecz jego ptak niemrawy, widać ze popsuty. Zająknął się i piszczał, im dalej – tym gorzej, goście śmiech, serenadę w końcu przerwał PODKOMORZY. Mości batmanie, lub raczej puszczyku, jeśli dziób swój szanujesz, dosyć tego krzyku! Odkurzacz PODKOMORZEGO wskrzeszony powagą, zatrąbił i oddał mu szafę sterowniczą całą. Zardzewiała jego sylwetka rzecze – oj kanciaki braty! Biada mnie, żem nie miał choć jednej armaty! Dobrze mówił naczelnik, Pomnij żółty kamrat, Byś nigdy do Lublina nie chodził bez armat! Cóż! Jegry byli pijani. Tamten pić pozwolił! On sobie wtedy bardzo poswawolił. Odpowie przed carem, bo on miał komendę. Ja, Panie PODKOMORZY, w Chełmie teraz będę. Musicie nas tam odwiedzać, tam wszystkich zapraszamy. A może jeszcze z czasem do Was zawitamy.

Poloneza czas zacząć, PODKOMORZY rusza. I z lekka zarzucając dymem do ratusza. Nastawnik podkręcając, bufor podał suce. I zatrąbiwszy grzecznie, zmyka na starówce. Za PODKOMORZYM szereg w pary się gromadzi. Dano hasło, zaczęto taniec. On prowadzi. Jedzie, wszyscy mu zazdroszczą, biegną w jego ślady. On by rad ze swą dryndulą ( SU45 ), wymknąć się z gromady. Czasem staje na miejscu, trąbę w niebo wznosi. By podać semafor pokornie poprosi. To znów myśli zręcznie na bok się uchylić. Odmienia drogę, rad by towarzyszów zmylić. Lecz go szybkimi krokami ścigają natręty. I zewsząd owijają tanecznymi skręty. Zaświecił lampą w czole i mruknął na boku. Panowie pasażery, dotrzymajcie kroku. I prosto w tłum, a to nie miłośniki. Ustępują mu z drogi i zmieniwszy szyki. Puszczają się znów za nim. Brzmią zewsząd okrzyki. Ach to może ostatni, patrzcie, patrzcie młodzi. To może ostatni, co tak szynobusa wodzi!

Nie wiem: czy to mi się przyśniło, czy to od przepicia jarzębiakiem tak mnie odmieniło, czy to się dostojnej huby nawąchałem, ale coś było na rzeczy i o tym Wam napisałem! Przyjeżdżajcie na Roztocze do nas zatem, nie jakimś tam drogowym gratem, lecz bystrym MAGNATEM. Może być i inną kanciastą karetą, co to drogę Wam umili z obiegiem toaletą. Tudzież z Zielonej Góry czterokomorowym łamignatem, od wielu już lat nazywanym, wielkiego HETMANA kamratem. Przybywajcie czym chcecie, niech by na wielbłądzie, na Przedmieściu to czasem i aeroplan siądzie. Z okolicznych zaścianków, zbrojni i bezbrojni, w kałamaszkach i bryczkach i piesi i konni. W stawie pływać będziemy, wychylimy flaszę, niejedna kasjerka habit nam podkasze. Jak hulać, to hulać, lecz w tym nie ma musu, ale na nagrodę – beczka spirytusu, czeka tu na zdrowie, a ile ją trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto ją utracił, chlejąc na peronie! I ja tam z nimi byłem, spirytus wypiłem, a co zobaczyłem, to tutaj zamieściłem.