Co to za Wielkanoc bez kiełbasy? Większość z Was zajada się zapewne białą ale ja najbardziej lubię wędzoną a szczególnie zrobioną we własnym zakresie. Jeszcze kilka lat temu w okresie przedświątecznym specyficzny zapach dymu z przydomowych wędzarni rozchodził się regularnie po moim osiedlu. Niestety, ostatnio nawet ja powoli odchodzę od tego rytuału. Brak czasu, a przecież nawet najlepsza sklepowa kiełbasa nie zastąpi swojskiej. W dawnych czasach domowy wyrób wymuszały puste sklepowe półki. Na szczęście sąsiadka pracowała w sklepie mięsnym a to było już coś. Oczywiście sama też wędziła. Najbardziej dostępne były chyba parówki, których jakość jednak znacznie przewyższała współczesne wyroby tego typu. Mam w ustach do tej pory ich smak a na dodatek raz widziałem nawet parówki latające! Nie wierzycie? To posłuchajcie!
Nie pamiętam w którym to roku wsiadłem do pociągu wcale nie takiego byle jakiego – bo jadącego z Zamościa do Warszawy , a może nawet z Hrubieszowa. Skład był długi, ale zatłoczony, byłem wtedy bardzo młody więc ciężko mi było znaleźć wolny przedział dlatego ostatecznie wylądowałem w WARSIE. Nie jechałem daleko, tylko do Zawady, a na dodatek podróż wagonem gastronomicznym stanowiła dla mnie sporą atrakcję. W sumie pierwszy raz widziałem ten przybytek, który prezentował się całkiem przyzwoicie, bowiem oprócz bufetu były jeszcze stoliki. Niby półki puste a pachniało luksusem – coś właśnie jakby wędzoną, świąteczną kiełbasą, chociaż był środek lata. A zapach – do tej pory go czuję. W słowach wydać trudno – jak przed laty pisał Mickiewicz o bigosie, a takowy w menu WARSU też był. Nie miałem jednak możliwości spróbować ani jego ani serwowanych tu mięsnych wyrobów, bowiem – jak wyraziła się obsługa: „parówki właśnie wyszły”. A w kolejce prze de mną stało dwóch jegomościów spragnionych mięsa w każdej postaci. Wyszły razem z bigosem – krzyczała bufetowa. Nie ma, chociaż nie – jedna została, mogę podać. Proszę bardzo. Młodszemu pokoleniu parówkożerców wychowanemu na wielopakach oferowanych obecnie w Lidlu lub Biedronce w postaci kilku lub kilkunastu zafoliowanych cienkich kiełbasek muszę wyjaśnić, że w tamtych czasach parówki były znaczne grubsze i jedna taka warsowska sztuka objętościowo zawierać w sobie mogła co najmniej pięć chudych współczesnych paluszków. Odnośnie składu nie będę się wypowiadał, na pewno tamte były i zdrowsze i smaczniejsze. Nie powinna zatem Was zdziwić wywołana przez przedwczesne zejście kiełbasy awantura. Mnie nie zdziwiła bowiem sam popadłem w przygnębienie widząc i czując tę jedną paróweczkę , która była się ostała. Byłem jednak bardzo młody i nierozgarnięty, więc musiałem siedzieć cicho czego nie można powiedzieć o pozostałych dwóch klientach. Jak to wyszły – dawać jeszcze z jedną, krzyczeli na cały wagon. A co ja Wam zrobię – wrzeszczała bufetowa. Może świnię mam zarżnąć? Jak maszynista po drodze przejedzie dzika to będzie kiełbasa! Na razie mogę Wam dać tylko jedną, decydujcie: który będzie jadł. Nie , kroić nie będę, to za mało na dwie porcje, a zresztą nie mam noża bo ktoś właśnie buchnął. Jest za to pokrojony już chleb. Jeden dostanie kiełbasę, drugi chleba i jakoś się najecie. I nie zawracać mi głowy, tylko płacić. To jest bufet kolejowy a nie bar mleczny, że każdy musi jeść. Mamy kryzys – padła nawet jakaś dygresja polityczna, której sensu nie zrozumiałem i nie potrafię teraz jej przytoczyć. Powiedziała jeszcze coś w ten deseń, że już sama obecność wagonu restauracyjnego podnosi komfort i prestiż podróżowania pociągiem, nawet jak nic w tym barze nie można dostać.
Niewiele potrzeba, żeby poróżnić przyjaciół. Wsiadali do pociągi w świetnych humorach, chyba po wypłacie. Po drodze na stacje mogli wypić piwo i w podróży zgłodnieli a tu taka nieprzyjemna sytuacja. A wszystko przez jedną parówkę. Bufetowa, niemłoda już tęgawa kobieta a to bezradnie rozkłada ręce – to znów ironicznie się śmieje. Pociąg jedzie nieśpiesznie a parowóz wygwizduje serenady przed przejazdami. Przez wagon przetacza się sporo podróżnych, niektórzy przystają ale kupić tu można tylko paluszki i herbatę. Nastrój sielanki burzy wyraźna niechęć do siebie okazywana przez dwóch urzędujących przy stoliku panów. Kiedy pociąg mija już Płoskie następuje między nimi ostra wymiana zdań. Tylko się nie pobijcie – radzi bufetowa. Bo zawołam SOK. A wołaj, wołaj – co to za bar co nic dostać nie można, odkrzykują. To idźcie do lepszego, zaraz wam mięso odbiorę jak się nie podoba, straszy. Jeszcze nie zapłacone. Decydujcie się czy zjecie, a jak nie to proszę się udać do przedziału i nie zajmować stolika. Przecież tu nie ma po co siedzieć! Rzuca jeden z nich pod nosem. Konsumować – nie dyskutować, bo zabiorę i sama ją zjem.
I nie tylko słowami siedząca za ladą energiczna dosyć kobieta wyperswadowała naszym bohaterom muchy w nosie, tj. robaki w kiełbasie. Wyleciała natychmiast z bufetu i zarekwirowała sporną sztukę mięsa do depozytu. Kto oddaje i zabiera…prawie się popłakali. Ja wam zaraz zrobię prawdziwe piekło – odparła. Zjem ją na waszych oczach. Zgrywna była i dlatego szybko między nimi dochodzi do kompromisu. Zapadają deklaracje. Jeden z mężczyzn jakby nieco tęższy ma się oddać konsumpcji a drugi kompan – chudszy i dłuższy będzie go w tym czasie wspierać duchowo. Po ogłoszeniu rozejmu mięso zostaje uroczyście wydane zainteresowanym. Tymczasem pociąg rozpędza się znacznie mijając semafor wjazdowy do stacji Zawada. Widok przez okno zasłaniają ciemne kłęby dymu z komina parowozu. Wydany towar też jakby paruje na talerzu, ale znacznie skromniejsze są tego efekty i wszystko wskazuje na to, że już wkrótce dokona swojego burzliwego , ziemskiego a w zasadzie: barowego żywota. A życie jest brutalne nie tylko dla kiełbasy. Żeby jeden był syty, drugi musi pozostać głodny.
I w końcu nadchodzi ten najważniejszy moment. Widelec w górze – cel namierzony! A tu ofiara gwałtownie podskakuje i umyka z talerza na bok. Co jest do cholery? Krzyczy ,…. głodny. Niewiele brakowało a parówka stoczyłaby się ze stolika, ale w ostatniej chwili zostaje schwytana w ręce przez siedzącego obok kompana, który grzecznie odkłada ją na miejsce egzekucji. Nie, to mięso już nie czuje strachu – wytłumaczenie jest banalne. To po prostu wagon podskoczył po przejechaniu kawałka szerokiego toru będącego fragmentem niedawno wybudowanej magistrali szerokotorowej z Hrubieszowa do Sławkowa. Pociąg wjechał akurat do Zawady przekraczając tory LHS i stąd takie turbulencje. I już po chwili właściciel parówki sposobi się do zadania ostatecznego ciosu. Tymczasem dochodzi do istnego trzęsienia ziemi. Gwałtowne szarpnięcie i wagon przechyla się ostro na bok. Głośny dźwięk rzuconego o blat stołu talerza i parówka wystrzela niczym z procy po czym odbija się o szybę okna by ostatecznie wylądować na podłodze. Talerz chyba nie został poszkodowany, chociaż sam jestem zdziwiony. Być może w ostatniej chwili przetrzymał go użytkownik, co jeszcze spotęgowało moc wyrzutu porcji. Nie wiem. Zainteresowała mnie bardziej reakcja konsumenta. Oddaj mi moją kiełbasę, krzyczy. Ja jej nie mam – odpiera kolega , o – leży chyba na podłodze i schyla się by ją podnieść. Tymczasem wagonem zarzuca gwałtownie znowu, tylko, że w drugą stronę, co powoduje, że rzeczona parówka zaczyna toczyć się wzdłuż korytarza wagonu. Niedoszły parówkożerca energicznie wyskakuje z za stolika chcąc ją pochwycić, ale zostaje podcięty przez swojego przyjaciela, który chce zrobić to samo by pomóc w pościgu. Obydwaj z impetem lądują na podłodze a parówka tocząc się dociera aż do sąsiedniego krańca wagonu gdzie jej bieg zostaje ostatecznie zahamowany przez przypadkowo przechodzącego młodzieńca, który niechcąco ją depcze.
Moja kiełbasa, moja kiełbasa – ryczy na cały wagon właściciel. Bufetowa i nieliczni świadkowie zajścia w tym czasie dosłownie pękają ze śmiechu. Znajdujący się w głębi mężczyzna pochyla się i podnosi poszkodowane w kontakcie z butem mięso po czym kieruje się w stronę bufetu, gdzie wręcza uciekiniera właścicielowi dosłownie z rąk do rąk. Ten wyciąga z kieszeni sfatygowaną już dosyć chusteczkę do nosa, którą przeciera zmaltretowaną już bardzo parówkę, po czym oznajmiając głośno zgromadzonym: ale da się zjeść – przystępuje z wielkim apetytem do konsumpcji. Niech pan tak nie goni – radzi ciągle się śmiejąc bufetowa, pociąg zaraz stanie na dłuższy postój, już panu nie zbiegnie. Gdzie tam, po chwili śladu nie zostało po kiełbasie. Wsiadający do wagonu w Zawadzie nieliczni podróżni patrzą się na nas zgromadzonych w WARSIE jak na wariatów, bowiem wszyscy śmiejemy się gromko, jak to się mówi: do sera czy raczej: do kiełbasy. Ta niepohamowana wesołość towarzyszyła mi jeszcze długo po opuszczeniu pociągu. A sentyment do parówek pozostał do dzisiaj i wstyd się przyznać, ale potrafię się czasami skusić nawet na te najbardziej tandetne.
Wytłumaczenie zjawiska fruwającej parówki zbyt zawiłe nie będzie. Zadziałały prawa fizyki – co trochę ilustrować może powyższe zdjęcie, chociaż nie dosłownie. Tamtego dnia nie mniej krótszy pociąg wjeżdżał od Zamościa do Zawady pokonując jak obecnie linie szerokiego toru ( na zdjęciu – na lewo od lokomotywy ) oraz wyczyniając zawijasy w pobliżu nastawni. Wjeżdżając na obecny tor 4 ( nie tak jak na zdjęciu wyjazd z toru 1 ) musiał zatoczyć półkole i zrobił to dosyć szybko a rozjazdy nie były tak wyprofilowane jak obecnie. Współcześnie, podróżując pociągiem praktycznie nie odczuwamy tych łuków. Dawniej to był charakterystyczny punkt w ruchu pasażerskim. Jak zdrowo telepało to znaczyło, że wkrótce dojedzie się do celu w drodze ze stolicy. Na przykład: wracając pociągiem z Warszawy , przyj do Zamościa po północy ludzie najczęściej budzili się na tych właśnie rozjazdach ze snu. Były one zatem bardzo pożyteczne. Co ciekawe, jak dowiedziałem się od starego kolejarze – jedne parowozy lepiej wpisywały się w łuki od innych i dlatego nie kursowały po naszych szlakach oelki. Drugim takim newralgicznym miejscem dla podróżnych powracających z Warszawy do Zamościa był łuk przy PZU w centrum Zamościa. Tutaj zazwyczaj zrywali na równe nogi już wszyscy , nawet ci najbardziej wytrwali, których nie wzruszały zawadzkie esy – floresy , bowiem zrzuty z foteli były gwałtowne i nagłe. Pojawiał się tylko jeden szkopuł – najczęściej te osoby przemieszczały się docelowo tylko do Zamościa. Pociąg dojeżdżał wtedy aż do Hrubieszowa a nie było dodatkowych przystanków: Starówka i Wschodni. Rozumiecie – znaleźć się w Miączynie około 2 w nocy nie należało do strasznych przyjemności. Moi rodzice doświadczyli tego dwa razy – ale to już materiał na odrębne historie. W tej mogę dodać, że pobudka na rozjazdach w Zawadzie kilka razy uratowała im dosłownie życie – wyrywając z głębokiego snu przed stacją docelową. No, potem już te rozjazdy wygładzili, a pociąg z Warszawy do Zamościa przyjeżdżający po północy skrócili do Zamościa. Parówki też przestały latać po wagonie – bowiem wystąpił kryzys w zaopatrzeniu w żywność i władza ludowa wprowadziła kartki na mięso. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych ub. wieku przestały nawet do Zamościa docierać wagony barowe. Wszystko to odjechało do lamusa.
Mam gdzieś w swoich zasobach dobre zdjęcia, którymi mógłbym zilustrować ten tekst, ale – złośliwość rzeczy martwych. Pomysł na artykuł narodził się rano o 6 i zamiast na rezurekcje siadłem do komputera. Jakieś świąteczne natchnienie mnie opętało. Jako ciekawostkę napiszę tylko, że wjazdy do Zawady od Ruskich Piasków i Zamościa oraz wyjazdy z Zawady w tych samych kierunkach od wielu już lat funkcjonują niezależnie od siebie. Przy odpowiednim ułożeniu obiegów pociągi mogą w tym samym czasie wjeżdżać i przyjeżdżać. Wjazd/wyjazd od /do Rejowca po torze 1 a kierunek zamojski po torze 4.
Widziałem już takie sytuacje, kiedy w tym samym czasie wjeżdżały na raz pociągi z Zamościa i z Rejowca – jak wyżej, gdzie w tym samym czasie wjeżdżają dwa BYDGOSZCZANINY: z Zamościa i Bydgoszczy 2009 r. Oczywiście przez kilka dni się na nie czaiłem, ale zawsze ten z Zamościa się opóźniał. Spotkały się dopiero, kiedy miałem inne plany.
Bywało i tak, że na raz ruszały składy do Zamościa i Lublina – w ostatnich latach kilka razy udało mi się nagrać szynobusy w ten sposób – niestety nie mogę w tej chwili odszukać zdjęcia. W rj 86/87 wyruszający z Zawady pociąg do Chełma prowadzony parowozem po torze 1 planowo spotykał się z dalekobieżnym relacji Hrubieszów – Kraków, również obsługiwanym trakcją parową. Kopciuchy mijały się najczęściej na wysokości nastawni, bo składy wjeżdżały po sąsiadujących ze sobą torach. Fajny był to widok, szczególnie z wiaduktu.
Życzę naszym czytelnikom spokojnej Wielkanocy oraz mokrego Dyngusa. I niech w te Święta kiełbasa toczy się po podłodze – obfitego i suto zastawionego stołu!