Trąba kolejowa

  

Wichury, ulewy  czy wreszcie trąby powietrzne stały się coraz powszechniejszym elementem naszego letniego krajobrazu. Mądrzy ludzie mówią, że te wszystkie ekstremalne zjawiska meteorologiczne  powstają w efekcie  globalnego ocieplenia klimatu. Trzeba jednak  zwrócić uwagę, że współcześnie mamy bardzo szybki przepływ informacji a rozwój nowoczesnych technologii pozwala praktycznie każdemu z nas na bieżąco dokumentować otaczającą nas przyrodę. Dlatego na portalach społecznościowych znajdziemy wiele zdjęć efektownych chmur gradowych czy innych komórek burzowych – jak to się naukowo określa takie  pieruństwa.

A cofając się do zasobów swojej pamięci muszę przyznać, że praktycznie od urodzenia mówiono  mi o tego typu ekstremach. Na przykład:  jakieś trzydzieści lat z hakiem słyszałem opowieść od sąsiadki mojej babci, o pierwszym kursie nowego pociągu z Kędzierzyna Koźle do Zamościa, kiedy to burza powyrywała drzewa z korzeniami tarasując  trasę przejazdu, tak, że podróżni zostali przez  wiele godzin uwięzieni w wagonach w środku lasu. Właśnie szczególnie ten pociąg w początkowym okresie kursowania „miał szczęście” do tego typu dodatkowych efektów specjalnych. Nie było „komórek”, nikt nie robił zdjęć, a i tak  opowieści naocznych świadków rozchodziły się z ust do ust z imponującą wręcz szybkością godną współczesnych czasów. Wystarczy przypomnieć sobie  staropolskie przysłowia (mądrości ludowe), np: „W przemienienie Pańskie są burze szatańskie” albo: „Święty Kajetanie – strzeż od burzy sprzątanie”…

Pewne zdarzenia dotknęły mnie też bezpośrednio. Muszę Wam przyznać, iż obserwując letnią aurę w miejscu zamieszkania, to w ostatnich latach wydaje mi się ona nawet bardziej stabilniejsza niż w przeszłości. Wspominając na przykład lata 80 – te ubiegłego wieku, to praktycznie w każde wakacje nad Zamościem musiała przejść minimum jedna potężna ulewa a i o lokalnych trąbach się słyszało, z tym, że to już w okolicy. Kojarzę, że tereny wokół miejscowości Komarów były często przez nie nawiedzane. Patrząc na czasy współczesne – to taki większy kataklizm przydarzył się w Zamościu w pamiętną Zimną Zośkę 2014 r. – co już zdążyłem na bieżąco szczegółowo zrelacjonować.

Na przykład: w 1986 r. bodajże w sierpniu przez Zamość przeszła potężna ulewa połączona z gradobiciem. Wiele drzewa zostało połamanych a ja tę burzę spędziłem w poczekalni zamojskiego dworca PKP. Najadłem się strachu ponieważ pioruny waliły jak oszalałe, a w sam dworzec chyba ze 3 razy strzeliły. W pewnym momencie wysiadło światło. Kojarzę potem pompowanie wody z piwnicy. Burza przechodziła ok godz. 17 a ja byłem ciekawy czy nie zalało parowozu stojącego z pociągiem dalekobieżnym do Kędzierzyna Koźle. Ku mojemu zdziwieniu lokomotywa nie miała żadnych problemów ze startem o 17.25. Nie mogłem pojąć dlaczego woda lejąca się przez komin nie ugasiła paleniska. A było jej od cholery, prawie nie widać torowiska a parowóz wystartował z ogromną lekkością i gracją. Takie tam młodzieńcze dywagacje…

Z kolei w pewien letni dzień  1988 r. przez wschodnią część kraju przeszły gwałtowne nawałnice, które powaliły drzewa blokując trasę kolejową między Stalową Wolą a Mielcem. Akurat tego dnia jechało  do mnie legendarnym pośpiesznym Hetmanem z Katowic wujostwo. Sama burza nie utkwiła im zbytnio w pamięci, ale podróż jak najbardziej. Hetman utknął na dobre w Dębicy, tak, że w pewnym momencie obsługa zaproponowała podróżnym przesiadką do osobowego jadącego z Krakowa Płaszowa do Hrubieszowa. Akurat linia bałajską, po której poruszał się tamten  pociąg w drodze do Zamościa była przejezdna. Znajomi zdecydowali się jednak pozostać na pokładzie HETMANA. W efekcie, przybył on do Zamościa około 7 nad ranem, czyli z siedmiogodzinnym opóźnieniem a tuż za nim przyjechał krakowski. O autobusowej komunikacji zastępczej nikt z władz kolejowych wtedy nie pomyślał.

W lipcu 1994 r. przemierzałem pociągiem wąskotorowym trasę z Dynowa do Przeworska. Nie pamiętam już dokładnie w jakiej to było miejscowości, ale gdzieś w okolicach Jawornika Polskiego – podróżni mogli podziwiać pozostałości po drodze przebiegu trąby powietrznej. Szła ona przez kilka kilometrów w pobliżu torów wąskotorówki zostawiając wąski a zarazem wyraźny ślad w którym widać było jak wyrwane z korzeniami zostały wszystkie rosnące wcześniej drzewa. Akurat był to leśny odcinek pozbawiony zabudowy i na szczęście żywioł wcale nie tknął torów.

Ciekawą historię słyszał kolega Michał Puhacz od emerytowanej konduktorki z Werbkowic. Opowiedziała o silnej burzy w 1975.r która pozrywała linie telefoniczne na szlaku wąskotorówki  i pomimo tego pociągi jeździły, a  linie telefoniczne naprawiano podobno przez pół roku, a zajmowało się tym wojsko.

Wyraz tornado z tego co kojarzę w powszechnym użyciu pojawił się w Polsce przed kilkunastoma  laty. Za to o trąbie powietrznej  słyszałem od urodzenia, a w praktyce  są to synonimy.

Tornado (z hiszp. tronada – burza), – zgodnie z definicją z Wikipedii to gwałtownie wirująca kolumna powietrza będąca jednocześnie w kontakcie z powierzchnią ziemi i podstawą cumulonimbusa. Tornada osiągają różne rozmiary. Zwykle przyjmują postać widzialnego leja kondensacyjnego węższym końcem dotykającego ziemi. Dolna część leja jest często otoczona chmurą odłamków i pyłu[1]  Większość tornad ma siłę wiatru nie większą niż 180 km/h, szerokość leja do 75 metrów i pozostaje w kontakcie z ziemią na tyle długo, by przemierzyć po jej powierzchni kilka kilometrów. Niektóre osiągają prędkość wiatru ponad 500 km/h, szerokość leja 1,5 km i przemierzają do 100 km[4][5]. Siłę tornad mierzy się w skali Fujity. Większość najbardziej niszczycielskich tornad formuje się w chmurach burzowych zwanych superkomórkami[6

Ponoć jedno z najsilniejszych tornad w dziejach Polski przeszło 20.07.1931 r. w okolicach Lublina. Światowid ( wydanie z 20.07.1931 r. ) donosił, że trąba sunęła ul. 1 – go Maja a potem Wrotkową. Ucierpiała wschodnia część miasta: Przedmieście Tatary, Bronowice i rzeźnia miejska. Zniszczenia wystąpiły także w obrębie ulicy Krochmalnej i na dworcu kolejowym. Według relacji zamieszczonej przez R Gumińskiego w Wiadomościach Meteorologicznych i Hydrologicznych nr 16/1936 – „Tornado przetoczyło się przez obszar około 20 kilometrów, wyrywało drzewa z korzeniami, zrzuciło z torów załadowane wagony kolejowe, pogięło konstrukcje stalowe i zmiotło z powierzchni ziemi budynki o murach półmetrowej grubości”. Pojawiły się sprzeczne informacje na temat prędkości wiatru w trąbie, ponoć miała przekraczać 369 km na godzinę co odpowiada poziomowi F5 w skali Fujity i klasyfikuje tornado do najsilniejszych jakie przeszły dotychczas przez Polskę. Trzeba jednak pamiętać, że ówcześni naukowcy nie mieli do czynienia z takimi silnymi wichurami i zaczęli szerzej je badać dopiero od tego przypadku zaś sama skala Fujity powstała dopiero w latach 70 – tych ubiegłego wieku. Jest to w tym momencie nie istotne, dodam tylko, iż wyczytałem, że poprzewracane wagony były kryte i załadowane  końmi oraz, że wiatr podniósł także w górę wypełniony ludźmi autobus.

Chyba każdy z nas fotografujących czy filmujących kolej przeżył kiedyś kilka ekstremalnych zjawisk atmosferycznych w terenie. Co prawda trąby powietrzne w Polsce  na szczęście nie są jeszcze tak pospolite jak w Ameryce, ale przed różnego rodzaju anomaliami pogodowymi nie sposób uciec wyruszając na kolejową wyprawę.

Najbardziej przestraszyłem się chyba w sierpniu 2005 r, kiedy wybrałem się do miejscowości Maziły sfotografować dodatkowy pociąg pośpieszny kursujący w wakacje na trasie Zamość – Gliwice – Zamość. Pociąg kursował przez Bełżec a na dodatek w Hrebennym było planowe krzyżowanie składów jadących w przeciwnych kierunkach.  Następowała tam wymiana mechaników i obsady konduktorskiej. Celem wyprawy było sfotografowanie dwóch pociągów pasażerskich na sympatycznej, byłej mijance pełniącej już od dawna tylko funkcję przystanku kolejowego. Obydwa MORCINKI oczywiście planowo nie zatrzymywały się tutaj, dlatego musiałem skorzystać z innych niż kolej środków lokomocji aby się tutaj dostać. Niestety, oferta publicznego transportu drogowego była nader skromna. Dojeżdżały tutaj tylko raptem dwa kursy PKS z Tomaszowa Lubelskiego i to tylko w dni robocze. Przewoźnicy prywatni omijali Maziły szerokim łukiem. Można było jeszcze co prawda dojść od głównej drogi Tomaszów Lubelski – Susiec przez lasy i pola ze dwa kilometry, ale akurat nie chciało mi się tego uczynić. Znam dosyć dobrze wioskę, gdyż na początku lat dziewięćdziesiątych wykonywałem tutaj badania ankietowe. Był tam wtedy bardzo klimatyczny budynek dworca, cały porośnięty dzikim winem – no bajka. Co ja mówię – był. On dalej jest, tylko ogrodzony jakimś płotem i zamknięty na cztery spusty a jak go zobaczyłem po remoncie przeprowadzonym gdzieś w 1998 r. to dosłownie złapałem się za głowę i znienawidziłem tę stację. Czar prysł i powstało gówno! Tak jak kiedyś byłem tu stosunkowo często, to od końca lat dziewięćdziesiątych praktycznie chyba dwa razy – licząc ten wypad, który zaraz Wam dalej opiszę. No więc tylko dla tego MORCINKA przyjechałem wtedy tutaj letnią porą. Otóż jeden z tych nielicznych kursów państwowego przewoźnika wyjątkowo mi pasował aby dostać się na przystanek przed odjazdem pierwszego MORCINKA jadącego z Zamościa. Zgodnie z rozkładem jazdy autobus wyruszał w kurs powrotny do Tomaszowa Lubelskiego już po około 20 minutach. Tymczasem pociąg z Gliwic do Zamościa jechał dopiero za około godzinę, o ile oczywiście nie złapał opóźnienia po drodze co czasami mu się zdarzało. Zaplanowałem więc, że w drodze powrotnej przejdę na piechotę wzdłuż torów do Suśca, skąd odchodziło wiele połączeń autobusowych, nawet do Zamościa.

Tego dnia zarówno w Zamościu, jak i w Tomaszowie Lubelskim panowała wyjątkowo upalna aura. Gdy już dojeżdżałem do Maził zaniepokoiły mnie ciemne chmury widoczne na horyzoncie nad lasem. Zdarza się – pomyślałem i gdy tylko wysiadłem z autobusu szybko pobiegłem w stronę oddalonego o kilkaset metrów przystanków. Ani jednej żywej duszy nie spotkałem po drodze. Maziły wymarły. Grzmoty nasilały się a widoczne nad linią torów biegnącą z Suśca   chmury jakby się to   przybliżały to oddalały. MORCINEK nie nadjeżdżał mimo, że wybiła już jego godzina. Wrażenie było jednak takie, że pociąg w oddali jedzie. Zdawało się, że już dawno ruszył z Suśca a wśród drzew rozchodził się znajomy stukot kół, który narastał i narastał aż zacząłem mieć wrażenie, iż to jakieś ciężkie wahadło się zbliża. Ucieszyłem się, o szeroki jedzie – pomyślałem, gdyż to jakby niepodbite zestawy kołowe tłukły. Jakby taki charakterystyczny dźwięk przez nie wydawany z oddali dochodził. Tłukło i tłukło, ale żaden pociąg nie nadjeżdżał. Dopiero po pewnym czasie do mnie dotarło, że to błąd mnie musiał dopaść. Gdzie w Maziłach pociąg LHS-u? Spojrzałem na niebo i osłupiałem z wrażenia…

To w pośpiechu zrobione zdjęcie nie wywołuje u  mnie już tego niesamowitego efektu grozy.

Widoczne kłębowisko chmur kręciło się wokół osi z ogromną szybkością i to stamtąd rozchodziły się te dziwne dźwięki przypominające stukot szerokotorowego ciężkiego pociągu. Wstyd się przyznać, ale po takim widoku jakoś odechciało  się mi czekać na opóźniony pociąg pasażerski. Postanowiłem czym prędzej opuścić tę niegościnnie wyglądającą okolice. Jedyną deską ratunku był powrotny kurs autobusu PKS do Tomaszowa Lubelskiego. Biegłem z powrotem przez wieś a niebo rzucało we mnie gromami. Tak jak by Maziły był pod ostrzałem artyleryjskim. Nie było za to ani wiatru ani opadów. Teoretycznie to autobus powinien mi uciec, bo złapałem około 5 minutowe opóźnienie w stosunku do czasu odjazdu wpisanego na skromnej, pordzewiałej tabliczce odjazdów  ale akurat tak się złożyło, że nad wyraz flegmatycznie nadjechał właśnie wtedy kiedy  dobiegałem do przystanku. Uff, odetchnąłem z ulgą. On nie kończył biegu w Maziłach jadąc z Tomaszowa Lubelskiego, tylko jechał do jakiejś następnej wioski, a może nawet do Suśca – nie pamiętam i w drodze powrotnej wstępował tutaj ponownie. Wsiadaj Pan bo tu zaraz koniec świata nastąpi, rzucił sennie starszy już kierowca. Z ochotą podporządkowałem się tej sugestii. Byłem jedynym pasażerem a gdy tylko ruszyliśmy rozpętała się po drodze istna wręcz ulewa tak, że mokre szyby uniemożliwiły prowadzenie dalszych obserwacji tajemniczego zjawiska atmosferycznego. Po chwili zjechaliśmy z górki do lasu, padać przestało a potem to nie było widać na niebie najmniejszej nawet chmurki. Tego dnia nad Zamojszczyzną pojawiły się i ulewy i trąba powietrzna właśnie ale odnotowana była w zupełnie innych stronach, chyba w okolicach Komarowa. A tornadzie nad Maziłami nigdzie nie było słychać. Być może, na szczęście do niczego nie doszło, albo przeszło tylko nad polami. Chmura też była trochę oddalona od wioski, to rosnący dookoła las potęgował wrażenie, no a najbardziej to mnie przestraszyły te halucynacje dźwiękowe. Ponadto prędkość wiru była naprawdę imponująca – czegoś takiego nigdy więcej nie widziałem. No i brak ludności – wieś jakby wymarła! Nie jestem z tych bardzo bojaźliwych ale stwierdziłem, że jak jest okazja to trzeba zmykać. Uciekałem więc przed trąbą rozklekotanym autosanem H – 9 w barwach firmowych nie istniejącego już PKS-u w Tomaszowie Lubelskim. A pociągi planowe maja to do siebie, że można się przecież wybrać kolejny raz na wycieczkę.

MORCINKA łapałem jeszcze kilka razy tamtego roku, ale nie odważyłem już się pojechać do Maził. Na przykład w Hrebennym znowu dopadła mnie burza. Tym razem chmura mnie ścigała.

Takie widoki podziwiałem po drodze.

Krynice.

A to już Boże Ciało 2010 r. i czarne chmury nad Zamościem.

Legendarna już szopa pod chmurką.

To są zdjęcia chyba z 2011 r. Wracałem z kolegą samochodem z Janowa Lubelskiego i po drodze dostałem od chłopaków z Biłgoraja ( klub ) cynk, że w moją stronę pędzi ciekawy pociąg towarowy złożony z zielonej SM48-123 oraz długiego wahadła dwuosiowych węglarek do którego w środek wpięto pojedyńczą cysternę. Podejrzewałem, że to może być jakaś trasa objazdowa do Chełma ale równie dobrze mógł jechać do Zamościa tzw. lopek, tj. rozkładowy pociąg mieszany – towarowy.  Najbezpieczniej było wysiąść w Zawadzie, ale widoczna na zdjęciu chmura mnie przestraszyła. W ostatniej chwili wysiadłem na przedmieściach Zamościa gdyż sądziłem, że zdołam się schronić gdzieś w sklepie w okolicy w razie zagrożenia. Niestety, nie dążyłem już zbiec a ulewę przeczekałem pod wiśnią w pobliżu obecnego przystanku Mokre. Musiałem własnym ciałem osłonić sprzęt fotograficzny gdyż lało jak z cebra. A pociąg oczywiście pojechał w Zawadzie na prosto.

Wyjechałem rowerem na brutto do Zawady i potem musieli po mnie przyjeżdżać bo w okolicach stacji rozpadało się silnie i wcale nie chciało przestać. W Zamościu nie padało w tym czasie. Burzę spędziłem pod świerkiem.

Zdarzyło mi się także koczować pod wiaduktem na kanionie pomiędzy Szozdami a Tereszpolem. Nastraszyły mnie nieco wtedy silne wyładowania atmosferyczne.

A tu wahadło do Werbkowic z ST44-758 na czele zmyka przed ulewą z Zamościa. Mokry byłem potem ale szczegółów już nie pamiętam.

Wiosna 2011 r. Jeden z ostatnich  zamojskich  Gagarinów  ( 1079 ) ciągnie wraz z Walentyną wahadło miału. Za pociągiem podążała ulewa, którą musiałem przeczekać pod wiaduktem w Zawadzie. Długo tam wtedy stałem. Wiadukt w Zawadzie jest najlepszym schronieniem podczas silnych wyładowań atmosferycznych, przetestowałem to w tym roku w maju.

A to Boże Ciało 2016, czyli 26.05. Nad Niedzieliska nadciąga burza, przed którą pomyka szerokotorowe wahadło. Ja też musiałem zwiewać do Zawady.

Mokre brutto za Zamościem. 2017 r.

Początek wakacji 2017 r, tj. 23.06. Czekałem w Majce (Bełżcu Drugim) na luzaka po węglarki z drewnem załadowane na stacji Bełżec. A tu zaczyna mruczeć niebo. Burza zbliżała się leniwie, ale ciemna chmura wyglądała nieciekawie. Postanowiłem przemieścić się do centrum miejscowości. Dobrze zrobiłem, ponieważ tuż za jadącym z Werbkowic luzakiem ( ST48-011 ) nadciągnęła intensywna nawałnica. Tuż po cyknięciu fotki zbiegłem to pobliskiego sklepu gdzie przetrwałem szkwał.

Zdawka wracała po ponad godzinie, widać kolejarze też nie chcieli moknąć. Szkoda, że nie dało już się zrobić zdjęcia pociągu w takiej scenerii no i dobrze, że w tamtym okresie pociągi objazdowe jeszcze nie pozbawiły nas lokalnego ruchu lokalnego – jak jest teraz.

Chmura burzowa nad Niedzieliskami, lipiec 2017 r. napędziła stracha moim rodzicom przebywającym w tym czasie w miejscowości Kąty. Miałem tam dojechać, ale stanowczo mi odradzili, ponieważ akurat nad Katami nie tyle rozszalała się zlewa, co strzelano ogniem z nieba. A w samej Zawadzie i Niedzieliskach co prawda wietrznie ale bez opadów i piorunów.

W dawnych czasach to podcienia drewnianego dworca w Zawadzie dawały najlepsze schronienie deszczowym uciekinierom. Niestety, od prawie dziesięciu lat budynku już nie ma i została tylko blaszana wiata osłonięta tylko z góry lub drzewa rosnące przy stacji. Dobre schronienie znalazłem parę razy pod starym świerkiem – tym pod którym jest pomnik.

Niestety, nie polecam chować się przed mocniejszymi opadami pod wiatą na przystanku w Mokrym. Jest tak usytuowana, że zwykle nawiewa tam mnóstwo wody szczególnie przy zachodnich wiatrach. Wtedy schronienia  szukać należy za wiatą, ale w tym przeszkadza barierka – płot. Generalnie, te współczesne plastikowe wiaty przystankowe są do dupy. Już lepszy jest blaszak w Zawadzie.

Dla Mikoli takie burze to skaranie Boskie. Fajnie się wspomina, ale zwykle psują plany a na dodatek te zjawiska są na tyle dynamiczne, że ciężko uchwycić i udokumentować w kadrze najciekawszą scenerię, szczególnie podczas przejazdu pociągów. Bajeczne niebo z fioletowymi chmurami podświetlonymi przez słońce trwa chwile i jak widać na zamieszczonych fotkach składy w tym czasie na ogół nie nadjeżdżają. Zawsze te minutę, dwie się muszą opóźnić, a wtedy to i ciemno i wieje i woda pcha się na obiektyw. Częściowo te niedogodności wynagradzają nam potem wspaniałe tęcze, ale ja też nie mam szczęścia do tych  tęczowych, przepięknych pociągów.

Muszę też przyznać, że ekstrema pogodowe dopadały mnie peryferiach Roztocza. Były to Maziły, Bełżec, Hrebenne czy Werchrata. W Biłgoraju do którego tak często przecież jeżdżę nie przeżyłem jeszcze żadnego kataklizmu – na szczęście.

No może poza chmurą burzową widoczną na powyższym zdjęciu wykonanym w wakacje 2007 r. przed którą skutecznie uciekłem w popłochu. Na szczęście w Biłgoraju teraz już jest gdzie się schronić przed opadami. Wcześniej stale nosiłem ze sobą parasol, który latem  2008 r. zagubiłem na stacji i od tego zdarzenia  rozpoczęła się historia powstania sławnego Klubu.