Pociąg: „Wonne Roztocze”

  

Na Roztoczu wiosna w pełni a ruch na kolei w letargu i to zarówno na normalnym, jak i na szerokim torze. Światowy kryzys na szczęście nie dotknął jeszcze połączeń pasażerskich, bo i tak jest ich u nas tyle, co kot napłakał. Wszystkie „stare” pociągi kursują bez większych zmian, czasami tylko można usłyszeć złowieszcze zapowiedzi przyszło – rozkładowych cięć. Nasze pociągi przeważnie jeżdżą puste, ale w okolicach Świąt Wielkiej Nocy, ta wolna przestrzeń się w nich bardzo skurczyła. Klienci PKP skarżyli się, że w tym okresie, składy pociągów nie były, tak jak w latach ubiegłych, wzmacniane o dodatkowe wagony i na przykład w pociągach z Zamościa do Bydgoszczy i z powrotem były tylko po dwa wagony, a w innych niewiele więcej.
W tegoroczną Wielką Sobotę postanowiłem, goniony ciekawością – utrwalić w pamięci widok i przekazać go potomnym: w jaki sposób i w jakich warunkach podróżowano na końcu I dekady XXI wieku, na wschodnich kresach RP w pociągu noszącym nazwę regionu przyrodniczego, którym miejscowi się szczycą. Oj nie była to tania wycieczka i nie każdy sobie może na nią pozwolić. No, ale w końcu jechałem pociągiem ekskluzywnym, następny przystanek za Zamościem mieliśmy dopiero w Szczebrzeszynie. Nie uwierzycie, ale bez zatrzymania przejechaliśmy przez Zawadę. Jest to pierwszy taki przypadek w historii kolei na Zamojszczyżnie, żeby pociąg się tu nie zatrzymywał. Po drodze minęliśmy też malownicze ruiny stacji Klemensów. Dziwne, że ta rudera po byłym budynku dworca PKP w Klemensowie nikomu nie przeszkadza, a w Zawadzie już ponad rok temu rozebrany został analogiczny budynek, ale w bardzo dobrym stanie i teraz podróżni czekający na pociągi w kierunku Rejowca muszą moknąć na deszczu pod jakimś kawałkiem blachy. Pomimo, że nasz pociąg zaewidencjonowany w rozkładzie jazdy jest jako pośpieszny, to jemu się nigdzie nie śpieszyło. Mieliśmy spore rezerwy czasowe i stąd dłuższe postoje na poszczególnych przystankach, na przykład w Józefowie Roztoczańskim, Długim Kącie, czy Suścu. Oczywiście mnie to nie przeszkadzało, bo mogłem spokojnie kontemplować piękno roztoczańskiej przyrody i podziwiać malownicze krajobrazy tych przystanków. Na przykład w Długim Kącie to miałem wrażenie, że jestem na środku jakiegoś tartaku, ale taki widok tylko dobrze świadczy o tej miejscowości, która nie ma nawet statusu stacji, a generuje nie mniejszy ruch towarowy chyba niż sam Bełżec. Na rampie zawsze stoją platformy pod załadunek drewna, a czasami nawet węglarki. Szkoda tylko, że kilka lat temu spaleniu uległ niewielki drewniany budyneczek stacji i to już nie ten sam klimat co dawniej. Susiec, który jest bardzo ładną stacją – nie realizuje już żadnego ruchu towarowego. Nie praktykuje się też tu od dawna mijanek pociągów, bo nie ma takiej potrzeby. W Bełżcu II, przez który przejechaliśmy bez zatrzymania – niesamowity widok. Pełno ludzi, stali nawet na peronie, koszyki poustawiane dookoła pobliskiej kapliczki, ksiądz już machać zaczął kropidłem, a tu pociąg na horyzoncie. Wszyscy oczywiście odwrócili wzrok od swoich jajek i skierowali go na nasz pociąg, więc nawet zostaliśmy poświęceni z rozpędu. Z kolei w Bełżcu (tym głównym) zauważyłem wsiadających podróżnych z Zamościa, w powrotnej trasie podobno jest tak samo, samochodem do Zamościa jedzie się stąd dwa razy krócej i niektórzy mający zmotoryzowanych znajomych – za nic mają roztoczańskie pejzaże. Za Bełżcem zaczynają się najbardziej malownicze odcinki trasy – wjechaliśmy na linię po której całkiem niedawno jeździły pociągi nazywane potocznie bałajami prowadzone do końca lat osiemdziesiątych parowozami. Na tym etapie podróży kolej stara się dogodzić maksymalnie swoim klientom. Na odcinku Werchrata – Horyniec Zdrój obowiązuje ograniczenie prędkości do 30 km na godzinę, co pozwala w pełni się zrelaksować i zapomnieć o trudach dnia codziennego. Te zapachy, widok trzęsawisk, dźwięk pędu pociągu i bliskość granicy mnie oszołomiły. Była to orgia organoleptyczna albo sanatorium na torach. Natura, w postaci saren, leniwie spacerowała – wiadomo gdzie – po nasypach, wszędzie kwitły przylaszczki i inne habazie wiosenne. Toż to taki pociąg, to dar natury. Dziwię się, że nie zatrzymuje się on już we wspomnianej Werchracie, która jeszcze niedawno uchodziła za totalne zadupie, a obecnie stała się miejscowością turystyczną, właśnie przez swoje naturalne walory. W tamtym roku spotkałem tu pół Zamościa na wczasach. No, ale z drugiej strony przy takiej wolnej prędkości można spokojnie wyskoczyć z pociągu, nazbierać grzybów czy jagód i jeszcze zdążyć wsiąść do ostatniego wagonu. Jak jeździły parowozy, to tak nie było. Stacja Werchrata to duży terminal przeładunkowy, dla obydwu szerokości torów w ruchu towarowym, który w pełni podziwiać możemy tylko z okna pociągu, bo jest to teren w większości zamknięty dla zwykłych śmiertelników. Zachowana jest sygnalizacja kształtowa, ostatnio chyba nawet odmalowana, podczas gdy na innych stacjach oprócz Zamościa są semafory świetlne. W okolicach Werchraty pojawiły się obok torów drewniane słupy telefoniczne, w dzisiejszych czasach to już rzadkość. Od Horyńca znacznie przyśpieszyliśmy i przybyło nam też trochę podróżnych. Za Lubaczowem jeszcze całkiem niedawno znajdował się jedyny w Polsce kolejowy przejazd drogowy obsługiwany przez dróżnika bez udziału elektryczności, tj. korbka, lampy naftowe itp. Niestety prąd już tu dotarł i mają nawet telewizję teraz. Pociąg od niedawna zaczął się znowu zatrzymywać w Oleszycach, ale tym razem nikt tam nie wsiadł. Za Surochowem zwolniliśmy do 15 km na godzinę ale tylko ze 3 kilometry, do mostu na Sanie. Rzekę trzeba przecież obejrzeć dokładnie – fajna jest a i przy takiej prędkości można rybę przez okno złowić. W Muninie wjechaliśmy na linię zelektryfikowaną, ale pojechaliśmy sobie po niej jeszcze trochę po bożemu, aż do samego Rzeszowa, gdzie dopiero podczepili nas pod elektrowóz. Ciekawe rzeczy działy się w Łańcucie, bo zdezorientowani podróżni wskakiwali tam w biegu do pociągu. No cóż, nie każdy może zrozumieć, że w przeciągu 20 minut jadą tam dwa pośpieszne ROZTOCZA do Wrocławia, które od Rzeszowa zostaną połączone. Podróżni przyszli sobie spokojnie 20 minut przed odjazdem na stacje, a tu zapowiadają odjazd pociągu do Wrocławia, więc adrenalina im skoczyła w tym momencie, zwłaszcza, że jechali na drugi koniec Polski z przesiadkami po drodze. Tutaj jakoś ROZTOCZE krótko stoi i przy wsiadaniu alarm podniosła pewna osiemdziesięcioletnia staruszka: „ ludzie ratunku – ledwo nogę podniosłam, a ten już rucha…”. W przypadku podróży pociągiem trzeba zawsze zachować zimną krew, bo nie wiadomo co się wydarzy. A kolej w Rzeszowie zafundowała kolejną atrakcje, staliśmy tam 40 minut i jest to postój jak najbardziej planowy. Ja tam nie narzekałem, mogłem spokojnie coś zjeść, podziwiać manewry i pospacerować do woli po tarasie widokowym. W tym samym czasie w Rzeszowie mijał nas planowo pociąg ROZTOCZE, jadący w kierunku przeciwnym, do Przemyśla i Zamościa. Mijankę mamy zapewnioną na tym samym peronie, co by nam się nie nudziło za bardzo w czasie takiego długiego postoju. W Wielką Sobotę cała akcja przebiegała wyjątkowo sprawnie, bo tłoku nie było. Natomiast w Wielki Czwartek (jak mi doniesiono) w pociągu ROZTOCZE jadącym z Wrocławia do Zamościa liczącym tylko 3 wagony – był niemiłosierny ścisk. W wagonie z siedzeniami lotniczymi z przedziałem rowerowym w kibku wody nie było już od Krakowa (zrobiło się nagle gorąco i wyschła ?) i stąd stan zapchania sedesu był full. I nie tylko z gorąca okna były pootwierane – co powodowało dysonans z pięknymi widokami za oknami pociągu. W Rzeszowie tłum był taki, że turysta z rowerem i plecakiem ganiał wte i wewte, wzdłuż wagonu rowerowego. Nie mógł wejściem do części rowerowej i chwytał się nadziei dostania się do wagonu wejściem nie dla rowerów. Miał taki niesamowity obłęd w oczach Prawdziwa nadzieja na cud dostania się do wagonu. Pociąg ruszył, zatrzymał się i znowu ruszył, Co z turystą, nie wiadomo, komunikatu nie było.
W Wielką Sobotę też był jakiś rowerzysta, ale problemów z dostaniem się do wnętrza nie miał żadnych. Zwróciłem za to uwagę na innego pasażera bez roweru, który wyglądał mi na „braciszka” z misją do cudownego, zapomnianego źródełka, jakich pełno na Roztoczu, gdzie miejscowi jeszcze łaski nie doznali, co to trzy dni nic nie jadł, ale łyknął płynu w przeźroczystej butelce, która stała koło wina mszalnego. Obyło się jednak bez żadnych incydentów i obydwa pociągi ruszyły dalej punktualnie. Trzeba przyznać, że od Rzeszowa do Krakowa jedzie się całkiem przyjemnie i jest co podziwiać za oknem, ale już dalej to jest jeszcze gorzej niż na Roztoczu. Na Śląsku pociągi wręcz wloką się a tamtejsze krajobrazy nie za bardzo mi odpowiadają. Po drodze zwróciłem uwagę na charakterystyczne dla naszych czasów widoki, tj. stojące pod chmurką na peronie lokomotywy CARGO, podczas, gdy lokomotywownie były zastawione wagonami pasażerskimi lub innym badziewiem. Tak już było w Przeworsku, ale i na Śląsku się powtarzało jeszcze. W sumie to dobre rozwiązanie bo można tabor oglądać z okna wagonu i nie trzeba się szlajać po jakichś ruderach.
Mam nadzieję, że zachęciłem do jeżdżenia ROZTOCZEM. Musicie to wszystko zobaczyć na własne oczy, bo za parę lat towarzystwa miłośników kolei będą organizować za ciężkie pieniądze przejazdy linią bałajską w takim samym składzie taborowym jak jeździ obecnie.