Marcowe Gruszki

  

W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, jak każdy uczeń pobierający nauki w zamojskich szkołach kilka razy uczestniczyłem w obowiązkowych wycieczkach  do Suśca. Oczywiście, w tym czasie jeździło się na Roztocze głównie  koleją. Plan przejazdu był  stały. Rano wyjazd po 7 pociągiem relacji:  Zamość – Lublin do Zawady, gdzie następowała przesiadka na dalekobieżny , legendarny pociąg nocny relacji: Warszawa Zach. – Bełżec. Najeździłem  się  w ten oto sposób, że …ho, ho! Aż w końcu  miałem już tego dosyć , w szczególności: przesiadka w Zawadzie była strasznie irytująca. Jednak wrażenia z początkowego etapu  takich moich wojaży były dla mnie na tyle  intrygujące , że   zapadły   w pamięci. Moja pierwsza podróż pociągiem, odbyła się , kiedy  nie byłem już  takim strasznie małym dzieckiem. Noszony jeszcze w beciku rozbijałem się warszawami lub syrenami,  oglądając kolej  przez szyby tych aut , a w najlepszym przypadku:  podczas wycieczek z dziadkiem na stację w Zamościu. Tak się zatem złożyło, że w pierwszą kolejową podróż  udałem się oczywiście   do… Suśca. Była to jakaś wycieczka klasowa, zorganizowana na jesieni w październiku  1984 r., w trakcie obowiązywania rozkładu jazdy edycji: 84/85. Wyjechaliśmy z Zamościa pociągiem nr 3320, planowy odjazd  godz. 7.15, do Zawady przyj. planowy: 7.32. No właśnie, w tym roku wyjątkowo to nie był pociąg relacji: Zamość – Lublin, tylko specjalny łącznik jeżdżący do Zawady , we wcześniejszym rj 83/84 jechał on nawet bezpośrednio z Hrubieszowa. Od rj 85/86 już takiego pociągu nie było i do dojazdów na Roztocze z przesiadką w Zawadzie służył właśnie osobowy do Lublina. Był to powrót do bardzo starej tradycji. Jednak, jeszcze w 1984 r. pociąg do Lublina z Zamościa wyjeżdżał o 7.40 i nie był skomunikowany z rzeźnią warszawską, która z Zawady do Bełżca wyruszała planowo o 7.47.

No właśnie, pamiętam ten pochmurny październikowy poranek. Na stację przyszedłem dosyć wcześnie, przed 7. Dworzec opustoszały , spowity we mgle. Po pewnym czasie usłyszałem charakterystyczne , donośne wibrato przeszywające wilgotne powietrze i  bezpośrednio przed wejściem do budynku poczekalni  , na pierwszym torze  zatrzymała się lokomotywa  SM42 z jednym wagonem serii 108 A. To był nasz pociąg. Co? Taki krótki? Wykrzykiwali koledzy z niedowierzaniem. Ja oczywiście też nie byłem usatysfakcjonowany, zwłaszcza, że nie było parowozu. Kopciuch stał dalej, na jednym z dalszych  torów, chyba na 3, na czele dosyć długiego składu złożonego z wagonów różnego typu, w tym ryflaków (seria 43A ). Był też  jakiś bagażowy na przedzie, bo to  właśnie ranny osobowy do Lublina tam stał. Oczywiście , wtedy nie było obecnego peronu i do odprawy podróżnych używane były dwa perony ziemne oraz peron , który obecnie traktujemy jako plac dworcowy. Wcześniej nie było płotków i do pociągów można było wchodzić bezpośrednio z drzwi poczekalni. Z  toru przy tym peronie odprawiane były jednak głównie tylko krótkie pociągi , złożone z 2 – do 3 wagonów, najczęściej jadące do Hrubieszowa i Zawady ( tzw. łączniki ). Na pierwszym  torze , na wysokości toalet, często też odstawiany był wagon pocztowy.

Tamtego październikowego poranka, nie było czasu na żadne fochy. W jednym wagonie miejsca było bardzo mało a musiała tam się znaleźć cała wycieczka złożona chyba z trzech klas o ile dobrze pamiętam. Jednak młodzież , a w zasadzie dzieci,  była wtedy jak z gumy i wszyscy zainteresowani jakoś się w liliputa wbili. W końcu skład leniwie ruszył, a większość dzieciaków ze mną włącznie  praktycznie i tak koczowała  na korytarzu szczupaka ( 108A ) z mordami przylepionymi do szyb niczym glonojady w akwarium. Pamiętam  ciasnotę,  jak we współczesnym jednowagonowym KASZTELANIE w niedzielę z Zamościa. A myśmy wtedy  jechali na wypoczynek. Na dodatek , jakoś tak bardzo telepało tym jedynym wagonem, a stonka gwałtownie  szarpała. Nagle,  mniej więcej po 8 minutach jazdy , tuż za sporym łukiem , kiedy wagon prawie się położył na bok,  nastąpiło ostre hamowanie. Pociąg zatrzymał się i padła komenda, że trzeba wysiadać.

Po chwili kilku z nas znalazło się obok torów na trawie, po czym zarówno na zewnątrz , jak i wewnątrz wagonu zapanowała   wielka konsternacja, gdyż okazało się, że pociąg stoi w szczerym polu. Wiedzieliśmy , że w Zawadzie jest przesiadka do innego składu , ale okolica  nie wyglądała na stację. Zapamiętałem , że rosły tam wysokie pokrzywy i czarny bez. W wagonie nieziemski  harmider  , bo  wychowawcy zaczęli nerwowo nawoływać i zaganiać dzieciarnię do środka.

–         To nie ta stacja! Nie wychodzić z pociągu!

–         Ale to jest stacja? Zacząłem się dopytywać.

Jest stacja, widziałem poczekalnię , Zawada! Wykrzyknął , ktoś ze środka wagonu.

Jedni mówią, że stacja, inni mówią , że pociąg się zepsuł. Z kolei pociąg nie może ruszyć, bo nie możemy się zmieścić. Maszynista trąbi jakby  na pochodzie piewrszomajowym defilował, a nie stał na szlaku w szczerym polu. W Zamościu całe  towarzystwo do tego jednego wagonu jakoś się zapakowało , ale tutaj , więzi  międzyludzkie zostały na tyle rozluźnione, że ciężko było się z powrotem zakleszczyć z bliźnimi. W końcu, z wielkim trudem ruszyliśmy w dalszą drogę i po kilku minutach skład zatrzymał się w Zawadzie. Część osób przekonywała mnie , że jednak na postoju widzieli  stację, wyglądem zbliżoną do Zawady. Ja niczego  takiego  nie doświadczyłem, ale w trakcie jazdy znajdowałem się  na korytarzu i oglądałem widoki od strony północnej. Tajemnicza budowla przypominająca dworzec miała z kolei znajdować się w pobliżu torowiska , ale od strony południowej, co potwierdzili podróżujący w jednym z przedziałów. Oczywiście, po drodze były inne, lepsze atrakcje i szybko zapomniałem o tym intrygującym postoju przed Zawadą. W Zawadzie była bardzo szybka przesiadka , z drzwi do drzwi, po czym ruszyliśmy dalej. Do Suśca jechaliśmy dosyć długim składem ciągniętym parowozem, w nowej bonanzie, czyli wagonie serii 120A, których było jeszcze ze 3. Dalej były: szumy, grzyby, podchody i szybki sprint do powrotnego pociągi, który dopadliśmy dosłownie w ostatniej chwili. „Tak się nie robi”, wykrzyknęła dyżurna ruchu z Suśca, gdy wskakiwaliśmy do odjeżdżającego pociągu do Lublina. Powrót z Zawady do Zamościa już w bardziej komfortowych warunkach, bo w pociągu było kilka przedziałowych wagonów 108 A. Niestety , postoju w połowie drogi wcale nie pamiętam, podejrzewam, że w  tamtym momencie już zupełnie zapomniałem o tajemniczej „stacji – krzak”.

Jak już kiedyś tu pisałem, takim prawdziwym miłośnikiem kolei stałem się w dniu 1.06.1986 r., z chwilą wprowadzenia nowego rozkładu jazdy pociągów. Wcześniej , to interesowałem się na tyle, na ile mi było to potrzebne. Dopiero od tego czasu zacząłem wykazywać dużą inicjatywę w poznawaniu miejscowych kolejowych mechanizmów. Między innymi, rozpocząłem mini studia  doktorskie nad rozkładem jazdy. I od razu natknąłem się na pierwsze ogłoszenie duszpasterskie, wywieszone w gablocie pod tablicą odjazdów i przyjazdów w Zamościu , które mówiło, że od dnia 1.06.1986 r. zamyka się przystanek osobowy Płoskie Zamojskie i że od tego czasu,  nie będą się tam zatrzymywały żadne pociągi. Wtedy sobie skojarzyłem szkolną wycieczkę sprzed 2 lat i postanowiłem dokonać dokładnych oględzin pamiętnego miejsca postoju.

Najpierw zlokalizowałem je w trakcie przejażdżek pociągiem na trasie: Zamość – Zawada – Zamość. O dziwo, za łukiem pomiędzy Płoskiem Drugim  a Trzecim,  w kilometrze 4,2 przed plantacją chmielu zaobserwowałem  po południowej stronie torów dosyć duży budynek pomalowany na pomarańczowo, z białymi futrynami okien wyglądający analogicznie jak dworzec w Zawadzie. Obiekt był opuszczony a niektóre powybijane szyby częściowo zastąpione jakimiś starymi dyktami i deskami. Nie posiadał żadnych tablic i oznakowania. Niewątpliwie był to budynek przystanku kolejowego i to z całkiem sporą poczekalnią i z jakimiś mniejszymi pomieszczeniami służbowymi. Kubaturą , to przypominał chyba budynek dworcowy w Szczebrzeszynie, aczkolwiek rozkład pomieszczeń był inny. Wchodziło się chyba od wschodniej ściany bocznej, ale to tylko efekt wrażeń z szybkich kilku migawek widoków z okna wagonu jadącego pociągu, więc ten obraz może być  zniekształcony. W końcu doszedłem do wniosku, że wypadało by się wybrać  w teren do Płoskiego i dokonać obdukcji  obiektu i oględzin okolicy na miejscu. Ale to nie była taka prosta sprawa. Autobusem PKSu pojechać się  nie odważyłem , ponieważ nie znałem miejscowości z punktu widzenia  drogowych komunikacyjnych realiów. Zdecydowałem się  na kurs podmiejską „trzydziestką jedynką”, czyli autobusem MZK. Pamiętam, że jechałem tam jelczem ogórkiem o numerze bocznym nr 065 , który był dosyć zdezelowany i cały pomalowany na brązowo, czym wyróżniał się od innych miejskich autobusów. Niestety, zamiast wysiąść na przystanku PKSu, w centrum Płoskiego , obok kościoła , gdzie stawały również autobusy  miejskie siedziałem dalej, licząc że wysiądę przy punkcie skupu mleka, nazywanym potocznie – Płoskie Mleczarnia.  Tymczasem „31”  się tam nie zatrzymała i zostałem wywieziony bardzo daleko, prawie pod kątecki las, do Rozdzielni. Potem oczywiście długo stamtąd wracałem, na co zeszła mi prawie godzina i gdy dotarłem do torów , to zbliżał się już czas odjazdu kolejnego kursu mzk. Wolałem, nie ryzykować i powróciłem nim do domu. I tak minęły wakacje  i podczas którejś z wrześniowych popołudniowych wypraw pociągiem z Zamościa do Zawady, z przykrością stwierdziłem, że po budynku dworcowym w Płoskiem nie ma żadnego śladu. Wyglądało , to tak , jakby obiekt zapadł się pod ziemię. Żadnych wykopów , nic. Rośnie trawa. Scenariusz  jak w filmie  Hitchcocka. Starsza pani znikła! Po tej obserwacji , wyprawa autobusowa w miejsce byłego przystanku nie została już prze ze mnie ponowiona , a po jakimś czasie prawie o wszystkim zapomniałem , ponieważ w świecie kolejowym toczyły się inne , znacznie bardziej atrakcyjne historie.

Zdjęcie zrobione z miejsca , w którym znajdował się drewniany budynek przystanku, zaś lokomotywa SP32-207 znajduje się na wysokości…peronu. Dopiero po wielu latach, całkiem przypadkowo odkryłem w Płoskiem pozostałości dosyć krótkiego peronu.

We współczesnych czasach zmieściłby się tu ledwo co jeden króciutki szynobus. SA134 chyba by już miał kłopot.

A to widok na pozostałości przystanku sprzed kilku lat. w tym miejscu zatrzymywały się pociągi, krótki peron był przed słupkiem kilometrażowym, a z prawej strony, dosyć blisko torów , chyba nawet w miejscu gdzie teraz znajduje się widoczna droga stał budynek przystanku.

A w przeszłości na przystanku zatrzymywały się nawet  składy liczące 10 i więcej wagonów. Były to dalekobieżne  do Warszawy i Krakowa , a także , w ostatnim okresie funkcjonowania – do Kędzierzyna Koźle. W tym kontekście przypomniałem sobie opowieść mojego dziadka jaką usłyszałem we wczesnych latach swojego dzieciństwa. Widząc  moje wzmożone zainteresowanie zamojskim światkiem parowozowym  , przestrzegał mnie przed podróżowaniem koleją. Mówił, ze tymi pociągami to lepiej nie jeździć, a trzeba wiedzieć, że ja nie pochodzę z kolejowej rodziny. Najbardziej utkwiła mi w pamięci opowieść, jak to moja babcia , z jakimiś ciotkami , wybrała się w latach pięćdziesiątych pociągiem do Lublina. Gdy po kilku minutach od wyjazdu z Zamościa pociąg zatrzymał się, całe towarzystwo wysiadło, a w zasadzie wypadło z wagonów , lądując na środku jakiegoś kartofliska. Gdy już zorientowali się , że to nie jest Zawada , na której trzeba było się przesiadać  – pociąg sobie spokojnie odjechał. To był właśnie ten słynny przystanek w Płoskiem, gdzie na wysokości peronu pociąg zatrzymywał się nawet nie całym pierwszym wagonem, podczas gdy końcówka składu nieźle sobie meandrowała na łuku wpuszczając ludzi w maliny, a właściwie w pokrzywy , albo nawet w kartofle. Bo wszyscy wiedzieli, że w Zawadzie trzeba wagony opuścić , żeby się przesiadać do innego pociągu, ale mało kto kojarzył , ze przed Zawadą jest jeszcze jakiś postój Takie incydenty zdarzały się ponoć przez wszystkie lata  funkcjonowania przystanku.

Analizując posiadane rozkłady jazdy pociągów ustaliłem, że Płoskie Zamojskie rozpoczęło swoją działalność na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Przed II Wojną Światową takiego przystanku nie było. Podczas wojny chyba też , aczkolwiek jego konstrukcja przypominała mi te wszystkie drewniane baraki pobudowane przez Niemców w Bełżcu, Suścu, Szczebrzeszynie , Klemensowie czy Zawadzie. To był ten styl architektury , o ile oczywiście dobrze pamiętam, ale tak mi się wydaję. Najstarsi mieszkańcy Płoskiego pamiętają , że w latach pięćdziesiątych, jak i sześćdziesiątych ubiegłego wieku , na stacji kwitło życie towarzyskie. Było to swoiste centrum miejscowości i okno na świat. Ale ludzie dojeżdżali też wtedy masowo stąd do pracy do Zamościa. Obiekt był zamieszkały i działała kasa biletowa. Był jednak usytuowany z dala od domostw, na środku miejscowych pól. Miejsce z daleka odznaczało się kilkoma drzewami, taka mini oaza kolejowa prawie , że na pustyni, właściwie: wśród upraw rolnych. Od przystanku kolejowego, pod kątem prostym w stosunku do torów,  biegła bita droga polna , dochodząca do miejsca, w którym współcześnie jest usytuowany przystanek autobusowy Płoskie III, czyli do centrum miejscowości. Czarne chmury zawisły nad tym miejscem , kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych zaczęła się upowszechniać komunikacja drogowa, pojawiły się autobusy PKSu, aż w końcu , do Płoskiego zaczęły dojeżdżać „czerwone”, zamojskie linie miejskie: O, 1, 2….Wtedy ranga przystanku zaczęła  spadać i na początku lat siedemdziesiątych kasa biletowa działała już tylko w dzień , a w porze nocnej bilety kupowało się u konduktora. Takim widocznym sygnałem było stopniowe zaorywanie drogi prowadzącej do wsi. Przez jakiś czas była ona skutecznie ponownie wydeptywana przez nielicznych już pasażerów , ale   pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, nie miał już kto po niej chodzić. Ludzie zapomnieli o kolei, przesiadając się do pojazdów drogowych, więc nie było sensu się tutaj zapuszczać.

W tej chwili ślad po niej już dawno zaginął i mamy tam uprawne pole. Ale sam przystanek kolejowy znacznie przeżył prowadzącą do niego trasę. Na   wiosnę  1978 r.  znikł z rozkładu jazdy, ale od 23 maja 1982 r. pojawił się tam ponownie.  Kiedy w latach osiemdziesiątych był już praktycznie odcięty od wszystkich dróg i ścieżek, kryjąc się w gęstych zaroślach i krzakach, znowu zatrzymywały się na nim wszystkie pociągi. I te krótkie, i te długie, i do Krakowa i do Warszawy. Postój obowiązkowy dla każdego składu. Można by powiedzieć , że postój techniczny, bo nikt tu ani nie wsiadał, ani nie wysiadał. No prawie nikt , bo  wtajemniczeni śmieli się, że przez kilka lat z przystanku korzystały dokładnie aż….dwie osoby.

W tym czasie  nie było już to Płoskie Zamojskie, tylko…Marcowe Gruszki! Taka nazwa przez długi okres funkcjonowała w nieformalnym obiegu.

Faktycznie przy torach rosły prasłowiańskie grusze , które  miały dosyć drobne  owoce, o nie znanym mi smaku.

Ponoć najsmaczniejsze były te zrywane bezpośrednio z okien wagonów, podwędzone  dymem z kominów parowozów. Niebo w gębie! Nowa nazwa przystanku wzięła się także od nazwiska jednego z tych dwóch pasażerów korzystających  z zapomnianego przybytku. Nazwiska drugiego nie znam, ale też   jakąś pobliską roślinę podobno ochrzczono na jego cześć.

Charakterystycznym widokiem była  plantacja chmielu sąsiadująca z przystankiem od strony Zawady, która akurat dla mnie zawsze się kojarzyła z tym miejscem, bardziej niż sławne drzewa. Właśnie te wysokie, długie, sterczące kije. Dzisiaj już mało kto pamięta, że w  pobliżu przez wiele lat stawały wszystkie pociągi, ale być może , za kilka lat mieszkańcy Płoskiego wzorując się na innych mniejszych miejscowościach zamarzą o wybudowaniu peronu  przeznaczonego dla postoju szynobusów. W tej chwili wielu z nich dojeżdża   stąd autem lub busem na pociąg do Zawady. Niewątpliwie chlubne tradycje przystankowe mogą być mocnym argumentem, aczkolwiek lokalizację przystanku należało by nieco zmodyfikować w stosunku do pierwowzoru. Tylko szkoda, ze po słynnych kolejowych gruszach nie pozostał już żaden ślad. Fakt, że były już dosyć stare, ale ile one widziały…