Działo się to mniej więcej dwadzieścia lat temu. Dokładnie już nie pamiętam, w jakich to okolicznościach znalazłem się na stacji w Baszni Dolnej, zlokalizowanej na linii kolejowej nr 101, na odcinku: Horyniec Zdrój – Lubaczów. Przyjechałem z Zamościa pociągiem, lecz wysiadłem na wcześniejszym przystanku czyli w Baszni a stamtąd na piechotę udałem się dalej. Nie musiałem długo iść, gdyż obydwa przystanki nie są znacznie oddalone od siebie. Była sobota, co prawda nie Wielka ale mogła to być następna sobota po Wielkanocy. Po okolicy szalała już wiosna. I wcale nie taka jaką aktualnie przeżywamy, ruszyła już zieleń i kwitło życie. W pierwszej kolejności zwiedziłem stację w Baszni, gdzie zachowało się sporo budynków z ciekawą architekturą z okresu budowy linii, tj. 1884 r. Czasu do powrotnego pociągu nie miałem za dużo, dlatego następnie udałem się czym prędzej pobliską drogą do kolejnego etapu wycieczki jakim była wieża wodna zlokalizowana w obrębie byłej stacji: Basznia Dolna. Już na samej stacji trzeba było się przedzierać przez krzaki dobrze, że o kleszczach jeszcze nikt nie słyszał w tym czasie. W sumie to całkiem sprawnie dotarłem pod samą budowlę. Co prawda: zdewastowana ale: ogromna, strzelista i wyniosła. Ciekawe wąskie schody biegnące na sam szczyt, lecz bałem się tam leźć. Zachwycałem się jej niezwykłą, gotycką architekturą przez kilkanaście minut, porobiłem sporo fotek i niestety nieubłagalnie zaczęła zbliżać się pora powrotu. Zaplanowałem, że do domu powrócę legendarnym Bałajem, a konkretnie: pociągiem Rzeszów – Zamość, który jechał stosunkowo wcześnie: na pewno przed południem. Co prawda jeszcze została popołudniowa osobówka do Zamościa, którą przybywało się do Hetmańskiego Grodu na 19.30 i nią z reguły powracałem z wycieczek po linii nr 101. Akurat tamtego dnia wybrałem wcześniejsze połączenie, nie pamiętam już z jakich przyczyn.
Kiedy już znalazłem się przed budynkiem dworca w Baszni Dolnej, zostało raptem kilka minut do planowego odjazdu pociągu. Bałaje co do zasady nie spóźniały się. Dworzec sprawiał sympatyczne wrażenia, architektura typowo galicyjska. Dach dwuspadowy, ściany murowane, widać, że grube. Przykuwały wzrok malutkie okienka, które ozdobiono obramowaniem górnych futryn. Dach okryty co prawda eternitem, ale zachowano duże okapy, tak, że jak staniesz pod ścianą to na pewno nie zmokniesz. Oczywiście był piękny dzień i nie padało, więc nie musiałem testować tego udogodnienia. Otwory okienne zlokalizowane były na dolnej kondygnacji, ale widać, że jest jeszcze jedno piętro na górze, a przynajmniej duży strych. Całość bardzo ładnie komponuje się z okoliczną zielenią. Przed wejściem do poczekalni rośnie ogromne samotne drzewo, a z tyłu budynku znajduje się ogródek ogrodzony murowanym, małym płotkiem. Przed budynkiem latarnia oraz drewniany słup linii telefonicznej. Krajobraz sielankowy i ani śladu duszy ludzkiej. Śpiewają kosy siedzące na drzewie a na polach drą się czajki. Hałasują schowane w krzaku dzikiej róży wróble, które co jakiś czas milkną, bowiem teren jest patrolowany przez skrzydlatego drapieżnika: krogulca. Ciężko go wypatrzyć, bowiem przemyka się jak strzała, lecz w pewnym momencie przelatuje tuż nad moją głową. Gdzieś w oddali, za budynkiem traktor orze pole. I tyle: przyroda żyje a ludzi nie ma, tylko ten traktor kręci się w kółko i warczy.
Poczekalnia stanowi taką niby przybudówkę do budynku, na kształt ganeczku dobudowanego z boku. Ta dobudówka jest nieco cofnięta w tył w odniesieniu do budynku przez co tworzy się sympatyczny mini kącik, gdzie można się ukryć. Obok gruby pień drzewa, przed tobą tory, z boku ściana a w tyle ogromne drzwi. Część właściwa widać, że musi być zamieszkała, w oknach: firaneczki a na parapecie: kwiatki. Do budynku wchodzi się jednak chyba jakoś tak od tyłu, bowiem na drzwiach wisi dosyć duża tablica z napisem: poczekalnia. Uchylam drwi, które nie stawiają oporu. Poczekalnia oczywiście otwarta – rzecz nie do pomyślenia w dzisiejszych czasach. Na takim odludziu! Wchodzę do środka i doznaje przyjemnego uczucia. Niewielkie ale widne pomieszczenie. Na przeciwko drzwi wejściowych – okno. W środku czysto, wnętrze pomalowane świeżą farbą: góra: kremowa, dół: brązowy – coś w ten deseń. Na ścianach wiszą plakaty i tablice z ogłoszeniami oraz informacjami dla podróżnych. W kącie obok okna: ascetyczna, wąska ławeczka. No i kasa biletowa w postaci dziury w ścianie i drzwi tuż obok. Niestety, zamknięta na cztery spusty, ale wewnątrz widać ślady życia. Przede wszystkim tuż przy okienku, na stoliku stoi szklanka niedopitej herbaty. Widać, że niedawno tam ktoś musiał przesiadywać. Jakieś papiery, kalkulator, telefon, nawet pieniądze…bilon i banknoty niezdarnie porozrzucane na stoliku tuż obok cegły, czyli sieciowego rozkładu jazdy. A z tyłu małej klitki stoi ogromna szafa otwarta na oścież wypełniona biletami kartonikowymi. Mnóstwo ich tam wisi, ale już ciężko wypatrzyć relacje przez firanki w niewielkim okienku. Jedne bilety zielone, inne brązowe, są nawet z czerwonymi paskami. Całkiem bogaty zasób relacji. Nie ma żadnej informacji o zamknięciu kasy, czyli musi być czynna. Młodzi czytelnicy nie są w stanie zrozumieć niepokoju, jaki mnie wtedy opanował. Co się stało z kasjerką? Były to czasy, gdy bilety kupowało się w kasach biletowych a nie w pociągach. Takie standardy a nie jak obecnie, kiedy kasy biletowe stały się już przeżytkiem i odpłynęły do lamusa, tak samo zresztą jak i poczekalnie.
Cisza, słyszę tylko trzepot skrzydeł motyla. Tak, to rusałka pawik fruwa po oknie. Owad musiał spędzić tu zimę a teraz nie może opuścić pomieszczenia gdyż okna są zamknięte. Znalazł się w więzieniu. Uwalniam go z opresji i wypuszczam przez drzwi do wiosennego raju. Śpiew ptaków ucicha, pewnie krogulec znowu czai się w pobliżu. Słyszę tylko dźwięk silnika traktora. Z czeluści budynku nie dochodzą żadne rozmowy, które z reguły daje się bez problemów odsłuchać w tego typu zamieszkałych obiektach. Nie czuć też zapachów gotowanych na kuchni potraw, które z reguły drażnią w takich sytuacjach moje zmysły. W poczekalniach zamieszkałych dworców bardzo często roznosi się przyjemny zapach gotowanego dla domowników: rosołu, zupy pomidorowej czy też bigosu. Tylko raz – chyba w Nowej Grobli była gotowana… zupa owocowa. Znam ja dobrze jej zapach, i jak dla mnie jest on standardowy, dlatego musiałem czmychać stamtąd bez oglądania się na pociąg. Nienawidzę zupy owocowej! Trauma narodziła się jeszcze w czasach przedszkolnych, kiedy na siłę karmioną mię tą potrawą ważoną praktycznie co drugi dzień. Jeszcze dzisiaj sam zapach wywołuje u mnie natychmiastowe odruchy wymiotne! Na szczęście tego dnia w Baszni nie odczuwałem nic. W zasadzie to na terenie obiektu chyba kuchnia nie działała albo pomieszczenie poczekalni było całkowicie aseptyczne. Nie czułem żadnych zapachów kulinarnych. Nikt też nie tłukł garnkami, co często się zdarzało w zamieszkałych budynkach kolejowych. Cisza! Mimo to próbuję zastukać w szybę okienka kasowego ale bez skutku. Czyżby gospodyni zasnęła? Raczej nikogo nie ma w domu. Ja chcę stąd odjechać i muszę kupić bilet. Kto mi go sprzeda?
Wychodzę z poczekalni rozejrzeć się po gumnie. Za budynkiem zlokalizowane jakieś murowane komóreczki, ale brak oznak życia. Ani kury ani kaczki, pies też nie szczeka. Tylko traktor hałasuje w oddali. Dzikie ptactwo ucichło i ukryło się w zaroślach, względnie odleciało w siną dal. A w oddali słychać już syrenę lokomotywy SP32 ciągnącej Bałłaja. Stoję na klepisku zastępującym peron, tuż obok budynku dworca. Tory ciągną się hen daleko – na dziki zachód, ale pociągu jeszcze nie widać. Z jednej strony wieża wodna, wystrzelająca w niebo pośród drzew. Z drugiej: na południe rozciąga się pole orne na którym sennie snuje się traktor. Nagle, ten pojazd zatrzymuje się. Tak, jakby traktorzysta mnie zobaczył. Nie mam co prawda lornetki, ale przed moimi oczami daleka perspektywa zaoranego pola z nieruchomym ciągnikiem na środku. Przestał pracować i podniósł lemiesze czy co on tam miał przytwierdzone do pługa – nie znam się. Czuję wyraźnie, że jestem obserwowany i ukradkiem chowam się za drzewo, schodząc z punktu widzenia. Traktor też cofa się, widać, że traktorzysta chce mnie dokładnie obejrzeć. Cofam się więc za budynek. Jakaś głupia i niezręczna sytuacja. Skąd takie nagłe zainteresowanie moją skromną osobą? Zastanawiam się w duszy i oczami wyobraźni widzę akcję jak z dreszczowca. Tego starego, który oglądałem poprzedniego dnia nagranego na kasecie VHS. „Północ – północny zachód” ( oryg: North by Northwest ) w reż. Alfreda Hitchocka, rok produkcji: 1959. Film stary, ale jary – pierwowzór wszystkich opowieści o Jamesie Bondzie itp. Jest tam fenomenalnie nakręcona sekwencja rozgrywająca się w szczerym polu, kiedy główny bohater: agent reklamowy Roger Thornhil czekając na nieistniejącego agenta obcego wywiadu, zostaje bezpardonowo zaatakowany przez pilota samolotu. Pilot do niego strzela z karabinu, a gdy bohater kryje się na polu wysokiej kukurydzy – agresor rozpyla nad zbożem gęstą chmurę oprysku. Ja co prawda nie stałem na przystanku autobusowym, tylko na przystanku kolejowym, a jedynym latającym obiektem był niewielki krogulec ale sceneria mogła zostać uznana za zbliżoną do tej z kultowego filmu wielkiego reżysera. Wszakże akcja działa się w Ameryce a tu mamy Europę dlatego zamiast samolotu był traktor a zamiast przystanku autobusowego – dworzec kolejowy. Znalazłem się w dosyć komfortowej sytuacji, bowiem budynek dworca mnie zasłaniał, podczas gdy bohater filmu przebywając na otwartej przestrzeni stał się doskonałym celem ataku.
Nieśmiało wysunąłem nos z kryjówki i zobaczyłem, że pojazd rolniczy stoi nieruchomo na środku zaoranej połaci pola. Nagle, gwałtownie wystartował, jakby wyskoczył do góry, wyraźnie kierując się w moim kierunku. Natychmiast zdałem sobie sprawę z tego, iż to właśnie ja wyzwoliłem w nim tą szaleńczą energię. Moja sylwetka zadziałała niczym płachta na byka. Kto siedzi za kierownicą? Stojąc jak wryty doznałem niezwykłej projekcji inspirowanej fabułą oglądanego dzień wcześniej filmu. Oczami wyobraźni widziałem siebie biegnącego po torach za jadącym do Zamościa pociągiem, który był łaskaw nie zatrzymać się na przystanku w Baszni. Tuż za mną pędzi jak szalony traktor, kierowany przez kurpulentnego murzyna, który na dodatek ostrzeliwuje mnie seriami z karabinu maszynowego. Ja robiąc skuteczne uniki usiłuję wskoczyć do ostatniego wagonu będącego oliwkową bonanzą, z którego wypycha mnie, kopiąc energicznie po rękach – stojący na stopniach drzwi wejściowych drugi negatyw w mundurze konduktora PKP. No i w tle słynna partytura z „Północ – pólnocny zachód” skomponowana przez Bernarda Herrmanna, która rozbrzmiewała w mojej głowie – jeden z najsłynniejszych motywów dźwiękowych w historii muzyki filmowej. Spróbujcie wyobrazić to sobie.
To była tylko niewinna projekcja, gdy tymczasem ciągnik zbliżał się do stacji z zawrotna szybkością. Trwało to może minutę, może dwie, które jak u Hitchcocka znacznie się przedłużyły – potęgując jednocześnie w mojej wyobraźni wrażenie ogromnej dynamiki. Gdzieś za zakrętem donośnie zatrąbił odkurzacz prowadzący pociąg. Po tym sygnale traktor jeszcze przyśpieszył! Już zjeżdża z pola w drogę, następnie z drogi w krzaki, które taranuje gwałtownie rzucając gałęziami wysoko w górę. Zasuwa wyraźnie w moim kierunku, już dobija do torów, gdy z daleka – z drugiej strony, w oddali dostrzegam sylwetkę lokomotywy serii SP32. Ale ciągnik jest szybszy od pociągu, pędzi prawie że po torze, ponieważ na poboczu brakuje dla niego miejsca. A nie zdawałem sobie sprawy, że jest taki ogromny. Toż to istna kolubryna z wielgachnymi kołami, pewnie z jakiegoś kołchozu. Tymczasem rozpędza się ustrojstwo do tego stopnia, że miałem wrażenie iż budynek dworca za chwile rozniesie. A sam dworzec niewiele większy od szalonego pojazdu. Już spodziewałem się najgorszego, gdy kierowca gwałtownie dał po hamulach a spod kół bryzgnęła na tory ziemia. Traktor zatrzymał się tuż przy drzewie rosnącym obok poczekalni. Oddycham z ulgą czekając na ciąg dalszy, a widok nadjeżdżającego składu uspokaja nieco moje skołatane serce.
Na szczęście nie strzelają do mnie z tej machiny, która jest przeogromna! Powoli otwierają się drzwi kabiny posadowionej wysoko w górze i na ziemię zwinnie zeskakuje prawdziwa… traktorzystka. Można by powiedzieć, że była to sama legendarna: Magdalena Figur, szefowa brygady traktorzystek – przodownica pracy, znana z plakatów propagandowych rodem z PRL. Pokaźnych rozmiarów rybackie gumiaki, fartuch drelichowy oraz uśmiechnięta i sympatyczna buzia – nie ma kogo się bać. Pan chce jechać? No to szybko – jeszcze zdążymy i energicznym krokiem udaje się tak jak stała do poczekalni, gdzie sprawnie otwiera drzwi do kasy biletowej. Podążam tuż za nią, ale jestem zahipnotyzowany tą całą sytuacją – tak, że…zapominam gdzie chciałem jechać i z tego wszystkiego proszę o bilet do Lubaczowa. Teraz do Lubaczowa? Pyta, zdziwiona. Nie, do Horyńca i po chwili trzyma już w dłoniach maleńki kartonik. Wsadza go do kasownika: tarabach! Walnęła tak głośno, że aż cały budynek zatrząsnął się w posadach. A pociąg już hamuję. Zapłaciłem i czym prędzej wybiegam na zewnątrz wskakując do wagonu. A kasjerka – traktorzystka za mną i po chwili już wdrapuje się na szczyt kabiny. Gdy tylko pociąg ruszył i opuścił skrajnię prymitywnego ziemnego peronu, traktor gwałtownie wycofał się na tory i zawrócił na pole do dalszej orki. Dopiero w tym momencie zorientowałem się, że miałem przecież jechać do Zamościa a nie do Horyńca. No cóż, jak mawiał Alfred Hitchcock: dobry film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a dalej to już powinien następować właściwy rozwój akcji. I wysiadłem w tym Horyńcu, zmieniając całkowicie plan podróży. Spotkałem tam na przykład ciężkie wahadło węglarek prowadzone przez dwie lokomotywy serii ST43. Zwiedziłem też ciekawą okolicę a do domu wróciłem wieczornym pociągiem, w którym jechał właśnie jeden oliwkowy wagon serii 120a.
Z okazji nadchodzących Świąt Wielkiej Nocy, wszystkim Czytelnikom życzę Wesołego Alleluja i prawdziwych jaj na kolei a nie zbuków, z jakimi mamy ostatnio do czynienia w postaci: odwołanych pociągów, psujących się lokomotyw lub nie dowożonych na czas ładunków. I zdrówka, bo do PKP trzeba go naprawdę dużo. RP1 i do przodu!