Niespodziewane pożegnanie trakcji

  

Lato Roku Pańskiego 1989 nie było tak kapryśne, jak tegoroczne, wręcz przeciwnie – było to: typowe – gorące, upalne polskie lato. W jedną z ostatnich sierpniowych niedziel, słońce przypiekło dosyć mocno, a mi już sprzykrzyło się wąchanie tamtego rozgrzanego powietrza pozbawionego niezwykłego aromatu dymu z parowozu. Zrozumcie : duszę bym za taką nikotynę oddał. Dopadł mnie wtedy swoisty termiczny kryzys. Rekonwalescencja nie była prosta, ponieważ, jak na złość – w tym czasie wycofano już ostatnie chełmskie czajniki z ruchu planowego po szlakach Zamojszczyzny (czerwiec/lipiec 1989 r.) i spotkanie smolucha na rozkładowej osobówce w Zamościu należało traktować w kategorii cudów świata, aczkolwiek incydentalnie objawiał się on na obiegu: Chełm – Zamość poc. nr 2211, przyj.12.22 i Zamość – Lublin, poc. nr 2216 odj. o godz. 15.50 Ale jak ja już sobie coś wbiję do łba, to nie ma na mnie siły. Kopciuchy regularnie jeździły jeszcze na trasie : Przeworsk – Bełżec – Przeworsk. Co prawda były to maszyny z Parowozowni Przeworsk, ale darowanemu skunksowi, się pod ogon nie zagląda i lepszy taki niż żaden. Trzeba było tylko udać się do parafii bełżeckiej . Jedynym możliwym środkiem lokomocji w tamtym okresie był pociąg, co oczywiście nie zniechęcało mnie w żaden sposób do zrealizowania ekspedycji, lecz wręcz przeciwnie – stanowiło rękojmię ciekawej wyprawy krajoznawczej. Całonocna burza z gradobiciem i piorunami również nie ostudziła mojego zapału. Mało tego – nad ranem zrobiło się całkiem przyjemnie i rozpogodziło się w miarę.
Około godziny 6 udałem się wiec na zamojski dworzec kolejowy.
Nie można powiedzieć, ze było tam dużo ludzi, ale i nie można powiedzieć, że było ich mało. Było ich tyle, co trzeba o tej porze. Nie można powiedzieć, ze do kasy była kolejka, aczkolwiek zaczekać chwilę trzeba było. Po prostu obraz porządnej poczekalni. W kasie biletowej stały szafy z kartonikami, tak z rok w Zamościu podziałały jeszcze. Był to już jednak okres schyłkowy, dla takiej postaci biletów przejazdowych. Na ponad połowę relacji tektury brakowało – i kasjerki musiały wypisywać dokumenty w formie blankietowej, ręcznie – co znacznie przedłużało czas oczekiwania. Dlatego przed odjazdami pociągów tworzyły się tutaj dosyć pokaźne ogonki zdesperowanych podróżnych. Bileterki stawały się wtedy bardziej poirytowane. Przed 7 i 19 otwierane były zwykle dwie kasy, ale wiązało się to, ze zmianą turnusu pracowników okienek, (jedno się zamykało, a drugie się otwierało), co korelowało co prawda ze zwiększonymi potokami podróżnych w tym czasie (odjazd pociągu do Lublina rano i do Kędzierzyna Koźle po południu), lecz był to tylko zbieg okoliczności moim zdaniem. Wracając, do tamtego dnia – to po krótkiej chwili, od przekroczenia progów poczekalni, stałem się szczęśliwym posiadaczem kuponu, na którym było nabazgrane, jakby pijacką ręką, że mogę udać się najbliższym środkiem lokomocji do stacji w Bełżcu. Oczywiście obowiązkowa przesiadka w Zawadzie była podkreślona wężykiem, czy coś w tym stylu.
Niewielkie, ale wysokie wnętrze zamojskiej poczekalni niewiele zmieniło się w obecnych czasach (choć teraz oczywiście jest zamknięte) . Wtedy, przy wejściu od strony miasta nie było ławek, tylko wisiały tablice z rozkładami jazdy pociągów i mapy kolejowe dla całej Polski. Przyklejone one były na czymś w rodzaju metalowych wałków, które na dole miały korby, dzięki którym można było całą machinę przekręcać dookoła. Z obydwu stron wejścia było po około dziesięć takich urządzeń. Dzięki temu – na stosunkowo niewielkiej powierzchni można była zamieścić dużą ilość tabel nie tylko dla Zamościa, ale i z całego regionu. Bardzo dobry wynalazek: gdy byłem mały, studiowałem to – co tam było przytwierdzone z zapartym tchem, szczególnie po wprowadzeniu nowego rozkładu jazdy. Taka namiastka dzisiejszego internetu, w prymitywnej formie – na korbkę. W następnym roku, o tej porze – w miejscu tego fotoplastykonu, który tam działał od wieków – były już kolejne drewniane ławki dla podróżnych.
Tamtego ranka nad moją głową latały sobie jaskółki, było też kilka gniazd ulepionych z gliny i przyklejonych do ram okiennych. Czy do baru wchodziło się wtedy już ze środka poczekalni, czy był on jeszcze zlokalizowany w innym pomieszczeniu, do którego wpadało się z zewnątrz dworca, od strony peronu – dzisiaj to już nie pamiętam. Jedno jest pewne – o 6 rano był zamknięty, bo kto przyzwoity stołować by się śmiał tak wcześnie rano. Wrota do lokalu uchylały się punktualnie o godzinie 7.
Tymczasem do moich uszu dotarł, wyraźny podwójny sygnał gongu, wydobywający się z głośnika wiszącego na ścianie we wnętrzu poczekalni. „Pociąg osobowy z Hrubieszowa wjeżdża na tor trzeci, pociąg kończy bieg. Prosimy zachować ostrożność podczas wjazdu pociągu”. Z pewną ostrożnością przemieściłem się na peron, ale pociąg nie zatrzymał się przy nim, tylko wjechał na tor następny, przy którym nie było peronu, a mało tego – nie prowadziło tam żadne przejście. Zwykły stacyjny tor jakich wiele. Na czele składu była maszyna serii SP32, a za nią dwa bezprzedziałowe wagony serii Bh ze stacji Zamość. Ale ludu, to z nich wyszło – do groma i ciut, ciut. A trzeba wziąć pod uwagę, że część podróżnych wysiadła na dzikim przystanku przy placu PZU, kiedy skład na chwilę przystanął przed semaforem, lub bardzo zwolnił podczas przebijania się przez krzaki na Dzielnicy Przemysłowej. No i po co było się tak niektórym kłócić o dworzec przy ulicy Luksemburg (obecnie Peowiaków), jak obywatele i tak sobie dobrze radzili w wyskakiwaniu z jadącego pociągu, co bardzo dobrze wpływało na ich kondycję fizyczną . Wtedy nie było tylu rencistów, co obecnie, bo każdy pracownik był wysportowany na skutek codziennych treningów w drodze do pracy. Trzeba przyznać, że pasażerowie z wagonów wysiadali stosunkowo szybko i sprawnie przeskakiwali po torowisku, co było zrozumiane, bo po krótkiej chwili od przyjazdu pociągu dokonano zapowiedzi wjazdu nocnego z Krakowa do Hrubieszowa właśnie na tor 1 . Ewakuacja musiała być ekspresowa, gdyż droga ucieczki miała zostać wkrótce odcięta przez kolejny pociąg. Przed 7 rano w Zamościu robiła się taka ciasnota, że trzeba było wykorzystywać tor 3, który był przewidywany jako odstawczy dla wagonów pasażerskich i nie było przy nim peronu. Przy nasileniu przewozów przyjmowano na niego niektóre pociągi osobowe, ale raczej te pośledniejsze, jak na przykład z Hrubieszowa, którego podróżni byli przyzwyczajeni do ekstremalnych warunków przy opuszczaniu wagonów i nie ociągali się podczas tego procesu.
Po szybkim opróżnieniu się składu z czynnika ludzkiego, odkurzacz (SP32) wydalił się do przodu,w pobliże nastawni wykonawczej, a na tył pociągu przytwierdził się wibrator (SM42), który po chwili wyciągnął skład tymczasowo pod nastawnię dysponującą w kierunku wschodnim, ale nie opuszczał toru 3, tylko sobie tam na końcu wibrował. Docelowo wagony miały być wstawione do tak zwanego parku, ale było to skomplikowane przedsięwzięcie logistyczne, gdyż trzeba było tam dojechać po torze nr 2, który jeszcze przez godzinę był zajęty między innymi przez pociąg do Lublina. Po krótkiej chwili tor 1 zatarasował skład ciągnięty również przez SP32, dosyć długi bo złożony aż z ośmiu wagonów, w tym: bagażowego na początku, dwóch jedynek w środku i pięciu klasy drugiej z przedziałami. . Stacją macierzystą tych pudeł był Hrubieszów. W Zamościu ludzi wysiadło całkiem sporo. Jedni wyglądali na turystów, inni przyjechali do miasta do roboty . Tymczasem, znowu usłyszałem wyraźny,miły kobiecy głos. „Pociąg osobowy do Stalowej Woli Rozwadowa odjeżdża z toru drugiego przy peronie pierwszym. Życzymy przyjemnej podróży”. Na torze drugim stały dwa, różne pociągi. Daleko od wejścia na peron, na zachód z przodu, przy samym semaforze – skład z rozwadowskim kociołkiem na czele (SP42) i trzema ryflakami ze stacji macierzystej Stalowa Wola Rozwadów (seria 43 a ), na które w Zamościu mówiło się stodoły, teksasy lub właśnie bonanzy. Drugi skład, bliżej wejścia do peronu to trzy piętrusy. Panie, to do Biłgoraja? spytała się mnie zdezorientowana kobita z dzieckiem. Nie, pani biegnie tam dalej, gdzie stoi ta gruba kierowniczka, wtrącił się przechodzący obok mnie kolejarz. No faktycznie, kierowniczka to był kawał baby widoczny z daleka, niczym latarnia morska na brzegu i pasażerka chyba szybciej zauważyła ją, niż swój pociąg. W każdym razie od razu wiedziała, gdzie ma się udać. Zamość miał tylko jeden peron i stąd takie kombinacje, które nie zawsze rozumieli podróżni. Apropos peronu : wszyscy chyba wiedzą jak on wygląda w Zamościu, więc nie będę go opisywał, bo w tamtym czasie wyglądał tak samo – nie licząc ogromnego żurawia do wodowania parowozów posadowionego na jego wschodnim końcu, po którym od lat ostał się tylko fundament. Obecny kształt terminala pasażerskiego pochodzi z roku 1985, kiedy to dokonała się w Zamościu znaczna przebudowa w tym względzie, m. in. zlikwidowano jeden z torów. Poprzednie rozwiązania funkcjonowały od „przedwojnia” i dlatego przez pewien okres po wybudowaniu peronu obserwowałem w Zamościu taki obrazek: zapowiedź odjazdu pociągu i bieg połączony ze skokiem przez płotki podróżnych z poczekalni. Wszyscy się przyzwyczaili, że od wyjścia z poczekalni wychodziło się na wprost do torów odjazdowych. We wcześniejszym okresie nie było żadnych metalowych barier odgradzających drogę. Natomiast po modernizacji taka trasa wymagała już dobrej kondycji fizycznej . Żeby dostać się na peron po bożemu, trzeba było obejść przeszkodę i przespacerować się kawałek w kierunku wschodnim do wejścia. Za pierwszym razem sam skakałem. Wszyscy: i ci skaczący i ci nie skaczący, rzucali mięsem w co popadnie. Po prostu zabrakło zwykłej informacji którędy wchodzić, jak to na PKP.
Ale w 1989 r. z nowym peronem żeśmy się już zaprzyjaźnili. Tamtego ranka spacerowałem sobie po nim i zamiast poszukiwać wolnego miejsca w swoim pociągu, (tym piętrowym, znajdującym się bliżej wyjścia na miasto) rozmyślałem o tajemniczym głosie ogłaszającym przyjazdy i odjazdy na stacji. Ten głos intrygował: był miły, a zarazem bardzo donośny. Zapowiedzi dokonywane były bardzo wyraźnie, a akcent i dykcja wydobywające się z przewodów wręcz nieskazitelne. Któryś z pasażerów zauważył nawet, ze ta pani to mogła by być spikerką w telewizji lub radiu. Po chwili drugi jednak go sprostował: „ nie na bank do telewizji, a może i do teatru”. Akurat dyżurna zapowiedziała odjazd pociągu z Krakowa do Hrubieszowa, by po chwili wyjść na peron i go osobiście odprawić. Na peronie pojawiła się oto posiadaczka niezwykłych strun głosowych, która reprezentowała swoim wyglądem równie niepospolitą urodę kobiecą. Szczupła brunetka z długimi włosami, ubrana w obcisły mundurek z czapką z daszkiem i lizakiem. LALKA! Krzyknął za nią, któryś z kolegów. Jak to miło ujrzeć nad ranem twoją śliczną buźkę! Oj, nad ranem już nie taką śliczną, odparła peronowa bez namysłu, unosząc z wysiłkiem ciężki lizak ku górze. Po chwili pociąg odjechał, a pomiędzy okupującą wejście do piętrusa męską częścią pasażerów, co prawda troszeczkę już klapniętą w latach, ale nie całkiem jeszcze leciwą – gwałtownie zawrzało. Poszukiwane były źródła takiego, a nie innego pseudonimu nadanego dyżurnej ruchu. „Pan widział, jaki miała wyzywający makijaż, zauważył jeden z eroto- weteranów, to pewnie dlatego”. Postanawiam się włączyć, uprawniony niejako ze względu na swój dosyć młody wtedy jeszcze wiek i zbadać to organoleptycznie . Atrakcyjna spikerka jednak momentalnie odwróciła się na pięcie i energicznym krokiem znikła mi z pola widzenia, pozostawiając za sobą tylko zmysłowy zapach perfum. Tymczasem napięcie w środku wagonu wzrosło. „Ale garnitur, to musi mieć szyty na miarę? A co tam, nie widział pan jaki ciasny. Na pewno służbowy! Ale na kolei nie kupuje się butów z takim obcasem”. Niewielkie szarpnięcie i do składu przyssała się „Zemsta Ceausescu”, czyli SP32 i to ta sama, która przyprowadziła pociąg z Hrubieszowa. „Proszę państwa – włączyłem się : jak będzie odjazd to dyżurna jeszcze wyjdzie na peron”. Na te słowa zgromadzone (bez urazy) dziadostwo ożywiło się gwałtownie. Niektórzy zajęli miejsca na dolnym pokładzie skąd zamierzali dokonać pomiaru wysokości obcasów w celu kwalifikacji źródła finansowania zakupu, tj. czy to obuwie służbowe, czy też prywatne? Pozostali ulokowali się na górnym poziomie gdzie planowali zbadać grubość nałożonego podkładu oraz ocenić szerokość strun głosowych. Oczywiście wszyscy byli ekspertami w swojej dziedzinie…. Umalowana! Niemalowana! Służbowe! Prywatne! Ludzie, a czy wy już się nie macie o co kłócić, wtrącił się konduktor.
Tymczasem, zbliżała się godzina odjazdu naszego pociągu. W sumie prawda była taka, ze od odjazdu pociągu do Rozwadowa (6.22) upłynęła wtedy równo godzina, ale dyskusja w wagonie na temat urzędowej garderoby była tak wciągająca, że aż zniekształciła percepcję upływu czasu. Po chwili dał się usłyszeć charakterystyczny gong i do rozpalonych samczych uszu dotarła zapowiedź przyjazdu pociągu z Bełżca na tor 1 i odjazdu pociągu do Lublina przez Zawadę z toru 2 – dokonana przez …..ochrypły staromęski głos. Niestety, w swoim kalkulacjach nie przewidziałem, że o godzinie 7, skończyła się zmiana i służbę przy mikrofonie objęła inna osoba. Speszony, czym prędzej przemieściłem się do początkowego wagonu, zaraz za lokomotywą. Wydawało mi się, że będzie tam znacznie spokojniej, niż w tylnej części pociągu. Górny pokład objęły w posiadanie dzieci i młodzież, a na dolnym rozsiadły się stare babki z wiadrami i koszami. Niestety, moje miłe samopoczucie zostało w ekspresowym tempie oderotyzowane przez tę samą tęgą mydelnicę, która wcześniej stała w dalszej części peronu i okazała się w sumie być kierowniczką naszego pociągu, a nie tego do Rozwadowa. „No siądzie pan w końcu na ławce, czy nie! Pan to ma chyba robaki w tyłku. I proszę nie wyglądać przez okno, bo jeszcze pan wypadnie”. Ponadto zostałem posądzony o wskakiwanie do pociągu w biegu i na nic zdały się moje tłumaczenia, że to nie ja. „Jak ja mówię, to ja gadam!”. Uniosło się babsko, świdrując mnie jednocześnie ogromnymi ciemnymi oczami, jak u bazyliszka. „Dupę zabieraj”! Uratował moją skórę siedzący po drugiej stronie przejścia, jak mniemam – jakiś jej znajomy. Faktycznie, tylna część ciała konduktorskiego przekroczyła znacznie skrajnię korytarza i ten człowiek o mały włos nie został poszkodowany na skutek wypchnięcia końcówką kierowniczki przez okno. Rozsierdzona kwoka rozkraczyła się w końcu na dwóch siedzeniach na raz i zaczęła wpylać pokrojone na kawałki jabłka, znajdujące się w reklamówce, pomagając sobie przy tym nożem. A do sąsiada obok nie odzywała się wcale. Ulokowałem się grzecznie na swojej miejscówce i cierpliwie czekałem do najbliższej stacji, gdzie mogłem opuścić te niegościnne progi. Ta to musi mieć dopiero szyte na miarę uniformy, pomyślałem. Cholera, akurat mi się taka polodowcowa flądra musiała przytrafić ! Wywłok jakich mało.
Zacząłem rozglądać się za znajomymi, ale, jak na złość nikogo nie zauważyłem w pobliżu. Pociągiem o 7.20 jeździł w tym okresie cały Zamość. Tylko niewielka grupa podróżnych udawała się w kierunku Lublina. Większość jechała raptem do Zawady, skąd po przesiadce kierowała się na Roztocze. Popularną stacją w tamtych latach był Susiec, gdzie pielgrzymowały zarówno grupy zorganizowane (modne miejsce na wycieczki szkolne), jak i turyści indywidualni. Z kolei do Długiego Kąta i Józefowa Roztoczańskiego waliło się masowo na grzyby i jagody. Zwierzyniec w tamtym okresie nie był tak modną miejscowością turystyczną, jak obecnie i raczej przyjeżdżali tam turyści z Polski.
Podróż do Zawady upłynęła w skupieniu. Niektórzy współpasażerowie jeszcze sobie trochę drzemali. Energiczny skręt na łuku, podrzuty na rozjazdach, facet falujący chorągiewką przed pakamerą i walentyna (SM48) na sąsiednim torze – obwieściły łącznie zakończenie mojego pierwszego podboju. Po długiej prostej pociąg zatrzymał się kawałeczek za budynkiem dworca, po czym królowa wagonu wygramoliła się leniwie ze swojego tronu i udała się na zewnątrz. Ruszyłem za nią, zachowując oczywiście wymagany przepisami kolejowymi odstęp od ewentualnej przeszkody na trasie przebiegu. Większość delikwentów nie zamierzała opuszczać wnętrza. Dziwne, pomyślałem, biorąc pod uwagę znane mi potoki podróżnych. Teoretycznie pociąg do Bełżca powinien już stać, ale praktycznie go nie było.
W Zawadzie, jak to u mnie w domu się mawiało – pociąg do Lublina został odwrócony. W praktyce sprowadzało się to do tego, ze lokomotywa dokonywała oblotu składu i podczepiała się z drugiej strony wagonów w kierunku do Rejowca, a gdy pociąg ruszył, to przez krótki odcinek jechał nawet po tym samym torze, po którym przyjechał z Zamościa, co większość lubelsko – warszawskich pasażerów doprowadzało do szewskiej pasji, połączonej niejednokrotnie z rzucaniem antykomplementami w kierunku szyn. Piętrusy były zapełnione prawie w całości pasażerami, którzy siedzieli grzecznie na swoich miejscach, jednak wyraźnie czymś pobudzeni. Niektórzy tylko przeprowadzali zabieg dokarmiania raka na stopniach. Napięcie w atmosferze rosło. Postanowiłem rozejrzeć się trochę po stacji. Dworzec,mimo rzucającej się w oczy ciasnoty sprawiał przyjemne wrażenie i wyglądał estetycznie. Drewniany niewielki parterowy budynek pomalowany na ciemno – żółty kolor został wybudowany w czasach okupacji przez Niemców. Niektóre detale, w tym drzwi i deski na rogach były brązowe. Na środku dachu przyczepiona była duża lampa oraz biała tablica z nazwą stacji wysmarowaną grubą czarną flamą. Był oczywiście zegar dworcowy, typowy dla tamtego okresu. Zwracał uwagę stary, chyba jeszcze wojenny aparat telefoniczny na korbę zawieszony do ściany bocznej od strony zachodniej. Przyczepiona była pod spodem tabliczka z dużym czarnym T, co oznaczało, że to był telefon służbowy. Nigdy nie widziałem, żeby go ktoś używał, po prostu sobie tak wisiał, ale fajny był sam w sobie. Po dwóch – trzech latach już go nie było. Czyżby ktoś go buchnął? Schronienie przed słońcem i deszczem znaleźć można było pod niewielkim zadaszeniem, taką mini werandą, przylegającą prawie, że bezpośrednio do torów stacyjnych. Stały tam typowe, kolejowe drewniane ławki, na których zwykle rezydowali oczekujący na przesiadkę. Taki lokalny terminal tranzytowy: „Pod okapem” . Ja je traktowałem, jako lożę honorową, bo można było w skupieniu obserwować odgrywające się na torach przedstawienia artystyczne. Niestety, tamtego ranka koczowała na nich lubelska kierowniczka, z zaślinionymi klakierami po bokach, co groziło totalną klapą. Na bisa nie miałem ochoty. Wolałem schować się za kulisy.
Na krużganku znajdowało się wejście do poczekalni lub do lekko wysuniętej do przodu części przeznaczonej dla zawiadowcy i dyżurnego ruchu, gdzie znajdowała się nastawnia dysponująca, skąd wystawało sporo żelastwa: pulpity i inne machiny. Ten złom zakrywał doszczętnie pomieszczenia służbowe, które były umieszczone za nim w ten sposób, że nigdy nie było widać, co w nich się właściwie dzieje. Swoiste serce stacji. Z kolei poczekalnia była jak na całość budowli bardzo wielka, ponieważ jej powierzchnia stanowiła na oko połowę ogółu. Pomieszczenie było dosyć niskie i pierwszemu wrażeniu po przekroczeniu jego wysokich progów towarzyszyło uczucie tajemniczości. Pachniało tam tak specyficznie, ani ładnie, ani brzydko, trudno mi określić ten zapach, no tak po zawadzku. Ład i porządek utrzymany był jednak na przyzwoitym poziomie. Przeraźliwie skrzypiące deski stawiały na baczność całe towarzystwo znajdujące się akurat w środku. Rozkład jazdy, który wisiał na północnej ścianie był tak ogromny, że prawie całą ją zasłaniał. . Za rozkładem była jakaś niewielka pakamera, zamknięta zawsze na cztery spusty i nie wiem co tam było. W poczekalni zawsze było ciemno, szczególnie w dzień, ale i w nocy też, więc panowała tam swoista intymność, niczym w lokalu uciech towarzyskich. Za dnia niewielkie porcje energii słonecznej przebijały się przez cztery małe, wysokie, trójdzielne w poprzek okienka, umiejscowione na ścianie wschodniej od wejścia ze strony torów. Na szybach wyeksponowana była spora entomologiczna kolekcja zasuszonych różnych gatunków much, błonkówek, i innych insektów. Zabezpieczone one były szczelnie grubymi firankami, które znacznie tłumiły promienie ultrafioletowe i przepuszczały tyle światłości – ile akurat było potrzeba w celu nabycia biletów przejazdowych. Znajdujące się w pobliżu źródła energii otwory kasowe były dwa, z czego tylko jeden czynny. W tylnych czeluściach panował półmrok. Boczne ściany pozbawione były okien, bo przylegały do nich jeszcze inne pomieszczenia, z kolei z tyłu jakieś otwory były, ale zasłonięte szczelnie lub zabite. W nocy zapalano żarówkę, ale bardzo energooszczędną, z korzyścią zarówno dla gospodarki narodowej, jak i samopoczucia znużonej klienteli. Ogrzewanie zimą zapewniał piec węglowy, znajdujący się obok okienka kasowego, wystający na środku zachodniej ściany . Za nim była bardzo fajna skrytka, można powiedzieć: komnata dla vipów, z aneksem sypialnym. Bezpośrednio do pieca przylegała ławka, a człowiek był nim osłonięty od pozostałej części pomieszczenia, co pozwalało drzemać w cieple w zimie, w półmroku na niej. O ile dobrze pamiętam było tam chyba jeszcze jakieś okienko bagażowe, ale nigdy nie czynne. Na pewno ciemno było jak w tylnej części osobnika zamieszkującego ciepłe kraje.
Przemieszczanie się po podłodze wymagało, pewnych umiejętności i sporej porcji delikatności, w przeciwnym wypadku trzeba było zaliczyć nauki pozamałżeńskie w obrządku łacińskim z dedykacją, straszącej tutaj biednych ludzi …PANI. Niekoronowaną władczynią tego przybytku była jedna z kasjerek o kubaturze zbliżonej do kierowniczki piętrusów, z ogromnymi buforami na przodku. Indywiduum bardzo indywidualne, udzielające niekończących się reprymend wszelkim intruzom, odważającym się zakłócać błogi spokój tych wnętrz, niczym biała dama na zamku w Kryłowie . Na całe szczęście w pomieszczeniu kasowym rezydowała od święta, gdyż miała zwyczaj przeprowadzać konferencje z kolejarzami przebywającymi w częściach służbowych stacji, gdzie przecież był zawiadowca i chyba jakaś dyspozytura, no bo kilku chłopów tam zawsze urzędowało. W celu przywabienia jej do stanowiska pracy trzeba było stosować różne przebiegłe fortele, a to pukać w parapet, a to wydzierać się czy nawet zachodzić od tyłu osobiście. Po takim przywołaniu stawała się jednak rozjuszona niczym pajęczyca przed kopulacją i traktowała biednego petenta dosłownie jak insekta wysysając psychicznie wszelkie życiodajne soki z niego. „No szybko, jak w Wielkiej Grze (popularny telewizyjny teleturniej w tamtych czasach) . A nie Pan się zastanawia, o której chce jechać!” . Akurat tamtego pamiętnego dnia jej nie było, a ja i tak miałem bilet zakupiony do samego Bełżca, więc nie przeżywałem wcale emocji związanych z obcowaniem przy okienku tortur. Ale co się nasłuchałem innymi razy, to moje. Na przykład, któregoś dnia rzeczona kasjerka stwierdziła, że nie będzie wypisywała kilku biletów blankietowych, tylko wystawi jeden dla wszystkich podróżnych stojących w kolejce. Po czym zarządziła zrzutę od kolektywu i wyznaczyła nawet podkasjera do tego celu. Doszło do awantury . No ja też bym protestował, bo ówcześni konduktorzy nie byli przyzwyczajeni do takich wniosków racjonalizatorskich. „Przecież my jedziemy oddzielnie”! Wszczęła brewerie zakonnica stojąca w ogonku. „A kto wam broni jechać razem”, odwarknęła kasjerka. „Proszę się zintegrować!”. W efekcie skończyło się na maksymalnie podwójnych biletach, a do większego grupowego trailowania nie doszło, a szkoda, bo towarzystwo było dosyć zróżnicowane. Bileterka przecież musiała sobie jakoś uproszczać niewdzięczną służbę. Innego razu wydzierała się na klientów, że może się przez nich omylić w rachunkach. W pewnym momencie gwałtownie wytoczyła się z kasy i objawiła się w drzwiach poczekalni niczym zjawa na baszcie, po czym oznajmiła donośnie: „I oczywiście się pomyliłam!”. Na szczęście do rękoczynów nie doszło, chociaż datownikiem to potrafiła walić jakby schab na kotlety tłukła. Miałem śmieszną przygodę z inną kasjerką z Zawady. Wysiadłem z pociągu z Zamościa i chciałem kupić bilet do Zwierzyńca. „Nie mogę panu sprzedać tego biletu.” Odpowiedziała mi kasjerka. „Dlaczego?” Zapytałem. „Bo ten pociąg zaraz odjedzie. No to ja wiem, że odjedzie i dlatego chce kupić bilet. Proszę pana, w instrukcji mam napisane, że nie można sprzedać biletu na 5 minut przed odjazdem pociągu. A w tej chwili mamy nawet tylko cztery. O niech pan spojrzy na zegar”. No faktycznie miała rację: przepisy rzecz święta, ale kiepska sprawa bo mi się wtedy śpieszyło, kolejny pociąg był za trzy godziny, a u konduktora trzeba by uiścić dopłatę. Nagle mnie oświeciło. „A na następny pociąg może mi pani sprzedać bilet? Ależ oczywiście proszę bardzo”. Po czym przystąpiła do wypisywania, zapłaciłem, a wsiadłem oczywiście do tego, którym zamierzałem od początku jechać. „Podróżny pamiętaj: jadąc pociągiem skracasz czas przejazdu koleją!” S. Bareja.
Ale oprócz minusów były też pewne plusy. Niewielkie okienko kasowe było tak skonstruowane, że gdy się stanęło przed wizjerem, to nie widząc twarzy sprzedawczyni, można było podziwiać jej biusthalter, profilaktycznie oddzielony od publiczności solidną żelazną kratą. Taka ruska seks – kabina. Kojarzyła mi się z pierwszym lokalem ze striptizem otworzonym uroczyście w końcu lat siedemdziesiątych w Związku Radzieckim . Na początku waliły doń tłumy: towarzysze, kombatanci, pionierzy, przodownicy, delegacje, przemówienia,odczyty…. Po kilku tygodniach zrobiło się pusto. Interes przestał się kręcić. Breżniew wezwał kierownika jednostki i zażądał wyjaśnień. No tak towarzyszu sekretarzu, otworzyliśmy lokal w centrum miasta, wszędzie blisko, nie muszą jeździć do Polski do podejrzanych spelun tylko pod nosem mają, a w środku : ekskluzywne warunki, najnowocześniejsze wyposażenie, szatnie, wygodne fotele, stoły uginają się od przystawek, kawior i szampan bez ograniczeń, najlepszą orkiestrę zatrudniliśmy i bardzo tanio bierzemy, tylko 5 rubli od osoby, a towarzyszka striptizerka….toż ona Lenina znała, zasłużona działaczka rewolucji październikowej!
Przypomniała mi się historia z pewnym moim kolegą, który nie był co prawda miłośnikiem kolei, ale jeździł czasami ze mną do Zawady dla towarzystwa. Oznajmił mi kiedyś, że wracając jakimś rannym pociągiem chyba z Warszawy w trochę już podpitej kompanii – zaobserwował w Zawadzie strasznie piersiastą dziewczynę sprzedającą bilety. Tak mi naopowiadał, że pomyślałem sobie, iż pewnie przyjęli praktykantkę – co sprowokowało mnie, żeby tam się wybrać razem z nim, by przeprowadzić ekspertyzę na miejscu. Pamiętam jak dziś, że jechaliśmy pociągiem do Kędzierzyna ciągniętym jeszcze przez parowóz, ale najśmieszniej zrobiło się w poczekalni, bo: szału nie było! Okazało się, że zdybaliśmy tam właśnie tę sławną Herod babę. „To ona!” Wrzasnąłem na niego, myśląc, że może inna była rano na służbie. „Ta sama” Odparł z rezygnacją. „Tylko rano byłem strasznie pijany i męcząca podróż dawała się we znaki.” Wyszeptał strasznie cicho, ale tamta chyba usłyszała, bo oberwało nam się okropnie za to, że kupiliśmy oddzielne bilety i musiała dwa blankiety wypisywać. Prawdę mówiąc: raz a dobrze wybiła jemu takie głupoty z głowy i więcej nie chciał już ze mną jeździć do Zawady. Ja tam się tylko troszeczkę pochichotałem z niego pod nosem, gdyż znana mi już wtedy była podstawowa zasada współżycia damsko-męskiego, że: nie ma nieatrakcyjnych kobiet, zależy tylko ile wódki się wypije. Ja tam bym tyle nie potrafił.
Do składu lubelskiego przypięta już była lokomotywa od właściwej strony, mało tego zbliżała się godzina jego odjazdu. A pociąg do Bełżca ciągle nie nadjeżdżał, blokując jednotorową magistralę rejowiecką. Wychodziło, że miał już kilkunastominutowe opóźnienie. Obok budynku dworca na skwerze czynny był kiosk ruchu, który pełnił także funkcje mini bufetu, gdyż można było tam nabyć rozmaite wiktuały niezbędne w podróży . Przybytek ten był otwarty od wczesnego ranka do późnego wieczora i dobrze spełniał swoje zadanie. Gdy tak się pałętałem po okolicy, powietrze przeszył dziwny dźwięk, który co prawda na początku przypominał dworcowy gong z Zamościa, ale potem stawał się coraz bardziej ochrypły, następnie – sprawiał wrażenie,jakby ktoś usiłował pociągać grzebykiem o piłę, po czym rozpływał się w powietrzu, a nie urwał nagle. Jak można tak fałszować na pile, pomyślałem. Dalszy ciąg wyglądał mniej więcej tak: „hhhhh… łooosobowy z Warszawyyyy, immmm, jeżdża na tor przy peeeeronieeee,…druuugiiiiiiimmm!!! hhhhhhhh- łup!”,. Na pewno to był męski gardłowy odgłos . Preludium wystękane zostało bardzo szybko, facet ostro dawał po drutach, rozwinięcie zrobił na przydechu – z intymnym półszeptem, zaś finałowy „peron drugi ” wygęgany został z pewnym, szczególnym namaszczeniem w tym całym charczeniu, że aż mnie zaintrygował . Peron, nie spiker. O dziwo, niczego takiego nie stwierdziłem w okolicy. Nie widać było nawet peronu pierwszego, a co dopiero mówić o drugim? Na pasażerów siedzących wewnątrz piętrusów ten bełkot podziałał jednak jak przysłowiowa płachta na byka. Rzucili się do drzwi i grzecznie zaczęli się ustawiać z dwóch stron drugiego toru znajdującego się bliżej budynku dworca. Międzytorze wyłożone było długimi płytami – formami betonowymi, pobielonymi na brzegach na biało. Jak mnie oświecił niegdyś jeden z kolejarzy: robiły one właśnie za peron i chociaż nie było tam żadnego piktogramu czy tabliczki, wszyscy podróżni mieli w paluszku tutejszą skomplikowaną numerologię i bezbłędnie przystąpili do procedury przesiadania. Płyty było bardzo wąskie, aż strach było tam stać, gdy nadjeżdżał pociąg i dlatego pewnie były tak sygnalizacyjnie wymalowane, żeby było widać, gdzie nie warto ładować nóg lub jak ułożyć głowę, gdy któryś zechciał popełnić samobójstwo. Powiem wam w tajemnicy, że formalnie peronów w Zawadzie było aż trzy, w porywach cztery. Pierwszy, przy budynku dworca przypominał chodnik i wyłożony był z dosyć niewielkich betonowych płytek. To po prostu był zwykły chodnik, ale zaklasyfikowany został w innym paragrafie użyteczności, jak to się mówi: przez zasiedzenie, a raczej zachodzenie. Można było zarazem i spacerować po nim i wsiadać z niego do pociągu. Był też najszerszy, ze wszystkich peronów. Przylegający do niego tor jednak rzadko używano i w praktyce robił za dalszą część peronu – tego chodnika. Drugi peron, wcześniej opisany, sprawiał solidniejsze wrażenie, był najdłuższy ze wszystkich, ale za to najwęższy i troszkę się zapadał. Wymagał on od stojącego na nim pewnego doświadczenia w turystyce górskiej, w przeciwnym wypadku stanie nań groziło skróceniem o stopę. Za to odprawiano przy nim najdłuższe pociągi. Następnie, przed torem na którym stał wtedy pociąg do Lublina, międzytorze usypane było jakimś żwirem, a jego brzegi były obłożone niewielkimi krawężnikami pobilelonymi wapnem. Był to peron trzeci, najkrótszy ze wszystkich, ale za to znacznie szerszy od drugiego i niewiele węższy od pierwszego. A jeszcze przed kolejnym torem był peron czwarty, który wyglądał jak….. zwykłe klepisko porosłe chwastami. Nie było tam żadnych elementów ułatwiających wsiadanie i wysiadanie tylko zielnik z przyrodniczymi okazami odpornymi na deptanie, ale przecież długotrwała propaganda megafonowa mogła skutecznie pobudzić wyobraźnię pasażerów, że tam jednak jest peron . Kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą. Dzięki takim zabiegom dyplomatycznym: Zawada to była dopiero stacja – porównywalna do Warszawy, bo z czterema peronami, na dodatek każdym innym. Nie to co Zamość.
Tymczasem prawie wszyscy podróżni zgromadzili się na peronie drugim ustawieni w szpalerze, jeden obok drugiego a, że oczekujących było naprawdę sporo, niektórzy usiłowali okupować nieprzepisowo peron trzeci, a nawet pierwszy, skąd byli zapędzani na właściwy posterunek przez służby porządkowe. Porządek musiał być . Obstawę stanowili sokiści z psami, a było ich tylu, jakby tym pociągiem mieli kibice Legi przyjechać. Co prawda w 1989 r. na meczach bywało jeszcze spokojnie, ale poniedługo pojawiły już się pierwsze burdy. „Pani zrozumiała co powiedział przez megafon” Spytałem jedną taką znieboszczałą, którą kojarzyłem z pociągu z Zamościa. „No pewnie: Orient Ekspress z Warszawy jedzie, do Bełżca”. Rozrechotała się diabelsko. Po chwili pomiędzy nas stojących z łoskotem wtoczył się długi skład z maszyną serii SP32 na czele. Ciarki mi przeszły, włos mi się zjeżył, serce mi łup – kiedy wagony stanęły u mych stóp. Na większości osób – wjazd nie wywarł najmniejszego wrażenia, bo byli już porządnie zaprawieni w boju. Towarzystwo miało inne zmartwienia . Natychmiast zaczęło energicznie się gramolić, zwłaszcza do wagonów znajdujących się na przedzie. Zanim wszyscy się tam wczołgali, a było wysoko, bo niby peron nie ułatwiał tego specjalnie – pociąg został podzielony na dwie nierówne części. Trzy pierwsze wagony za lokomotywą, dwie dwójki i jedynka w środku stanowiły skład, którym miałem odbyć dalszą część podróży. Dalsze : dwójka, jedynka, dwójka, bagażowy i pocztowy – udawały się w przeciwną stronę do Hrubieszowa. Wszystkie, jak na dalekobieżną rzeźnie w tamtych czasach przystało, były przedziałowe. Stacją macierzystą pudeł oprócz lubelskiego pocztowego był Hrubieszów. Na kilku wyraźnych dużych tablicach wysmarowana była grubą czarną czcionką relacja pociągu, z ważniejszymi stacjami pośrednimi, a całość przekreślona na ukos granatową kreską. Nawet estetycznie to wyglądało, jak na Roztocze Ekspres przystało. Chwilę po wjeździe pociągu z Warszawy, odjechał pociąg do Lublina, z krewką kierowniczką na pokładzie, a do części składu hrubieszowskiego zaczęła podczepiać się jakaś kolejna SP32, których pełno wtedy było na szopie w Bortatyczach. W obydwu pociągach z Warszawy było sporo podróżnych, lecz mój skład do Bełżca, był tak zatłoczony, że musiałem zadowolić się miejscem stojącym na korytarzu, który usytuowany był w ten sposób, ze można było obserwować budynek stacji i plac dworcowy. Starszyzna usiłowała rozlokować się w przedziałach, gdzie były tylko pojedyńcze miejsca. Większość pasażerów jadących od Rejowca jeszcze spała na siedzeniach i stawała się rozdrażniona, kiedy . ktoś usiłował zająć wolne miejsce, a co za tym idzie – zmusić ich do zmiany pozycji leżącej, na siedzącą. Z tych powodów rozbudzona została grupa studentów okupujących przedział w pobliżu, którego stałem nad oknem. „Czy w tym przedziale są dżentelmeni”? Spytała leciwa tortownica z tobołami, która udawała znacznie młodszą, niż była w rzeczywistości . Miała na głowie włosy ułożone na kształt naczynia służącego do ekspozycji wyrobów cukierniczych na przyjęciach. „Dżentelmeni są, miejsc nie ma” – usłyszałem głos ze środka. Tortownica kłapnęła drzwiami i poszła szukać frajerów dalej. Towarzystwo dobrało się wcale nieprzyjemne, trzeba się było tylko na początek z nimi otrzaskać trochę, a potem już wystarczyło słuchać. Wykład gentelmenów,połączony z ćwiczeniami ich asystentek był elektryzujący. „O Nevada! Nevada!”. Dwie dziewczyny,które chyba pierwszy raz były w tych stronach, z niedowierzaniem dopytywały się towarzyszących im młodzieńców, czy pomalowany na żółto niewielki budyneczek dworca, oby na pewno nim był. „A to nie jest z tyłu tej wielgaśnej daczy, tamta kamienica? To długo stoimy?”. „W Zawadzie zawsze się stoi, to takie bramy do raju” Odparł im kolega. Ów młody człowiek, z wyglądu całkiem wylajtowany niewyczesaniec, postanowił wykorzystać nadarzająca się okazję i zabłyszczeć w towarzystwie . Natychmiast zaczął się przechwalać znawstwem procedury transportowej przed swoimi kumpelami. „Najpierw musi przyjść młotkowy. O patrzcie już idzie! Zobaczcie, że nawet jak nie stuka narzędziem, tylko normalnie się przemieszcza, to kuca – taki nawyk”. Rewident, rzeczywiście co parę kroków, robił niewielkie prysiudy, jakby nabawił się przykurczów od ciągłego schylania się pod wagonami. Sam był dosyć niewielkich rozmiarów i sunął się tak ogólnie sennie, kiwając się na dodatek w obie strony jak kaczka. Jego procesja z młoteczkiem spowodowała oczywiście wybuch spazmatycznego śmiechu pośród stojącej przy oknie gawiedzi. Po chwili ekspert kontynuował wykład. „A teraz będą zapowiedzi”. I faktycznie dźwięk: immmm… i znane mi : „blebleble….z peronuuu druuuugiegoooo” wprawiło wszystkich w jeszcze weselszy nastrój. „A to ktoś zrozumiał co on powiedział?” Dopytywała się jego znajoma. „Chyba nikt i dlatego teraz wyszedł ze środka i zaczął machać patelnią”. Wyjaśnił jej znawca. „A z przodu stoi chyba konduktor i merda jakąś chorągiewką”. Zauważyła ta sama koleżanka. „I co tak będą naginać do siebie?” Dopytywała. Przyszły magister od kolejnictwa po znacznym wychyleniu się przez okno stwierdził, że…”Hitler gdzieś wyszedł”, co oznaczało, że w lokomotywie chyba nie ma maszynisty, za to pod drzewem stoją „czterej pancerni i pies”, jak to ujął. Wszyscy, którzy to słyszeli, momentalnie skierowali wzrok w tamto miejsce, ale czym prędzej oczy spuścili, ponieważ rezydowała tam grupa miejscowych sokistów, faktycznie ze służbowym owczarkiem włącznie. „Maszynista poszedł się odlać za lokomotywę!”. Wykrzyknęła donośnym głosem druga dziewczyna, która wcześniej z obojętnością przysłuchiwała się kolejowym konwersacjom towarzyszy i ożywiła się gwałtownie dopiero, kiedy wyjrzała przez okno z drugiej strony pociągu. „A skąd wiesz, że to był on?” Dopytywał się kolega. „Bo miał żurawia.” Odpowiedziała z uśmiechem. W pewnym momencie wybuchło gwałtowne zamieszanie przed dworcem : ktoś zaczął niemiłosiernie wrzeszczeć, przywołując wszystko na czym świat stoi. „No co tak kurwa wachlujesz! Jedźcie już do jasnej cholery! Ileż będziecie stać!” Okazało się, ze to dyżurny ruchu tak ryczał, do tego konduktora, który filował na początku składu i nie wiadomo po co wywijał piruety i salta kawałkiem szmaty, czy papieru, jakby kodował coś Morsem. Następnie, pomiędzy obydwoma funkcjonariuszami doszło do znacznej wymiany wyrazów. Esperantem takim rzucali, że aż mi uszy spuchły, chociaż z drugiej strony rezydujące obok mnie studentki – wszak osoby wielce kształcone, stwierdziły, że i tak to lepiej brzmiało, niż bełkot z głośników, bo przynajmniej można było wszystko zrozumieć. A pociąg jak stał, tak stał – nie wiadomo czemu. Zupełna obstrukcja . Nagle, nasz zamaskowany pod firanką sufler zakwiczał radośnie: „no teraz już ruszamy!” . I faktycznie zaczęła się ostra jazda, a startowaliśmy chyba z pół godzinnym chyba opóźnieniem. „A skąd wiedziałeś?” Przesłuchiwali go pozostali. „Jak sobie pojeździcie tędy tyle razy co ja, to też będziecie rozumieli co i jak”. I jeszcze powiedział coś bardzo wzniosłego, po czym wszedł do przedziału i kłapnął drzwiami. Byłem zdezorientowany przez to całe zamieszanie i sam nie wiedziałem skąd to opóźnienie – chyba na kogoś czekali. Pomyślałem sobie tylko, że jaki to musiał być zdolny człowiek z tego studenta, bo tak precyzyjnie wszystko przewidział. Może na KUL-u się kształcił, skoro taki kulejorz z niego. Z kolei jego koleżanki na KUL-wy nie wyglądały, więc pewnie z politechniki wracają.
Odkurzacz piłował jak odrzutować, więc prędkość mieliśmy zadowalającą. Niestety, podziwianie krajobrazów nie należało do zajęć przyjemnych, ponieważ bez przerwy ktoś się kręcił po korytarzu. Szczególnie we znaki dawała się grupa skautów, którzy wiecznie się przemieszczali bez celu, w te i z powrotem. Doprowadzali mnie tym do takiego stanu, że miałem ochotę, któregoś złapać i cisnąć nim przez okno. Zamiarowi temu towarzyszyły też pewne wulgarne wyrazy fruwające mi nad globusem. Mówiąc elegancko : defenestrować z pociągu chciałem tych wszystkich zuchów wtedy. A o wszelkich formacjach zrzeszających młodzież, posiadających w naszym kraju wieloletnie historyczne tradycje rozmyślałem, nie mniej nieelegancko.
W Niedzieliskach pociąg zatrzymał się w krzakach, gdzie wysiadły raptem 2 – 3 osoby. Można powiedzieć: „stacja bez”, bo pełno tego tam rosło, a między chaszczami stała ławka. Obok niej, pomiędzy polami z kukurydzą i ziemniakami, biegła ścieżka, prowadząca do osady, po której wszyscy sobie poszli. Z ogromnego peronu nikt nie skorzystał i zawsze tamtędy ludzie dreptali. Wbrew pozorom dalej na zachód był niewielki budyneczek, zamieszkały przez jakąś rodzinę i otwarta była całkiem duża poczekalnia dla podróżnych. Kasy brak. Ale kiedyś chyba była.
W Klemensowie manewrowała cukrownicza SM30 na bocznicy. Stacja niewiele się różniła od obecnego jej wyglądu, z tym, że niewielki drewniany budyneczek, zbliżony architekturą do tego z Zawady, nie był taką ruderą, jak jest obecnie. Mieściły tam się pomieszczenia zawiadowcy i poczekalnia. Kasjerka, w przeciwieństwie do znanych mi innych przedstawicielek swojej profesji- istna ślicznotka i strojnisia, do łatwych niestety nie należała. Na każde pytanie miała zawsze jedną odpowiedź. O której odjedzie pociąg do Zamościa? „Proszę czytać tabliczki”. Ile kosztuje bilet? „Proszę czytać tabliczki”. I tak w kółko.
Ruch w wagonie zrobił się, jak na Marszałkowskiej w Warszawie w południe, więc wkurzony zacząłem się przemieszczać, żeby innym też dokuczać. Na stacji w Szczebrzeszynie była przystojna dyżurna ruchu. Sam bym jej pewnie nie zauważył w tym tumulcie, ale podczas przeciskania się po korytarzu, natknąłem się na znajomą grupę starszych panów poznaną w Zamościu, którzy okupowali jeden z przedziałów, grając tam w karty, po czym gwałtownie przerwali zawody i wymieniwszy się epitetami zaczęli głośno kogoś odchrząkiwać przez okno . Sygnał odjazdu pociągu zapodała nieduża blondynka z krótkimi włosami, drobniejszej budowy niż ta w Zamościu, raczej filigranowa. Zastanawiałem się też, jakim cudem oni ją wypatrzyli, chyba, że jak tamten student jeździli często i wiedzieli, kto, gdzie i jak. Kiedy pociąg ruszył w drogę, panowie z ochotą powrócili do gry w : „Historyczny Upadek Japonii”. A mój organizm zaczął domagać się od mojego umysłu zajęcia miejsca siedzącego. Przejeżdżając przez terminal w Szczebrzeszynie można było zauważyć dużo starych wagonów, w tym szczątki boczniaka przed Żurawnicą, ale sam terminal był wtedy mało używany. Korzystając z okazji, że na przystanku w Zwierzyńcu wysiadło trochę osób, dosiadłem się do jednego przedziału w którym znajdowała się tylko dystyngowana kobieta na oko około pięćdziesiątki ubrana raczej tak urzędowo: w białą bluzkę i czarną spódnicę. „Proszę niech pan siada, właśnie Warszawa stąd wysiadła” – uśmiechnęła się i od razu zauważyłem brak jednego zęba i to jedynki, co mi całkowicie nie przeszkadzało, ale jakoś tak od razu rzucało się w oczy. Po chwili dowiedziałem się, że ta dama ma jeszcze więcej felerów. Przede wszystkim morda jej się nie zamykała nawet przez chwilę, a ponadto posiadała: trzy nowotwory, ślepą kiszkę, krzywy kręgosłup, paraliż nogi, żylaki, hemoroidy, astygmatyzm, zaburzenia błędnika, nerwicę, niedosłyszała i jeszcze coś z nerkami. Gdy dojeżdżaliśmy do Józefowa Roztoczańskiego ujawniać już zaczęła przypadłości typowo kobiece, które wyliczała z zapartym tchem nie zwracając uwagi na moją totalną bladość i kiepskie ogólne samopoczucie. Na szczęście po piętnastominutowej mordędze, pociąg zatrzymał się na stacji i prawie już nieprzytomny od wyznań tej pudernicy – zdołałem wyczołgać się jakoś na korytarz, żeby przedmuchać tlenem wertepy pod kopułą. W wagonie był rwetes. Wysiadały wszystkie babki, w ruch poszły wiadra, kosze, siatki. Ekipa zabezpieczająca prowiant dla stolicy województwa dokonywała właśnie ewakuacji ze środka i szykowała się do rozpoczęcia manewrów pod kryptonimem: skarby lasu. Powrót z łupem planowany był przed 14. Liche odzienie na plecach, podarte skórzniaki na nogach, kromka chleba ze smalcem w torbie, wiadro na grzbiecie. Kto nie zbiera ten nie żyje! Obrazek jak w „Zakazanych Piosenkach”. W tłumie zbieraczek wypatrzyłem znajomych – temperamentnych miłośników damskich nakryć, rozglądających się za kolejną porcją witamin dla poprawy wzroku. Mimo niewinnego wyrazu ich starczych oczu, coś tam w głębi serca jeszcze im się kłębiło. Nie wiem kogo zamierzali podglądać tam w lesie, za to na dworcu stwierdziłem osobę godną ich zainteresowania. Oczywiście dyżurną ruchu, działającą pobudzająco na receptory, chociaż dokładnie już nie pamiętam jak wyglądała – wszystko przez intymne wynurzenia mojej współlokatorki z przedziału. A ci panowie starsi to nabawili się chyba niewielkiego fetyszu w stosunku do uniformów kolejowych użytkowanych przez pracownice PKP, gdyż na każdej prawie stacji z damską obsadą zastanawiali się głośnio nad technicznymi problemami eksploatacji takowych. Trzeba jednak podkreślić, że w obszarze ich zainteresowań znajdowała się garderoba o stosunkowo niewielkich rozmiarach, bo przy silniejszych bodźcach z kalibru: XXL, czy przekraczających skrajnię (kierowniczka piętrusów ) zdecydowanie nie wykazywali jakichkolwiek reakcji. Pewnie z zawodu projektanci mody, pomyślałem, choć może i szewczyk Dratewka by się odnalazł.
Stacja niewiele różniła się od stanu obecnego, poza tym, że działały semafory kształtowe i były rozładowywane jakieś węglarki z drewnem. Dookoła pełno kwitnących rumianków. Nad całością górowała drewniana ogromna wieża ciśnień. Jeszcze zanim pociąg odjechał zauważyłem ciekawą figurę, która usiłowała wgramolić się do wagonu. Z wyglądu był to najprawdziwszy przedwojenny żyd. Dosyć już stary, ale jary. Długa broda, kręcone siwe włosy, na głowie jakiś sfatygowany kaszkiet. Skąd on się tam wziął – nie mam pojęcia. Gdy pociąg ruszył – przemieszczał się powoli korytarzem szukając wolnego miejsca, a ja specjalnie zostawiłem nie zamknięte drzwi do przedziału, słusznie przeczuwając, że może być świetnym antidotum na moją towarzyszkę. I nie pomyliłem się! Wszystko szło zgodnie z moimi planami .Po chwili był już w środku, po czym bez namysłu usadowił się naprzeciwko mojej sąsiadki przy oknie, podczas gdy ja zająłem strategicznie miejsce obok drzwi. „Ani dzień dobry, ani pochwalony…” skrzywiła się gniewnie, obrzucając go zgorszonym spojrzeniem. Jegomościa wcale to nie wzruszyło, tylko zwrócił się do mnie i to w trybie rozkazującym: „Pan zamknie te drzwi, bo ja nie umiem! Porobili takie pociągi, kto to widział…” Na to kobieta włączyła się: „Proszę nie zamykać…”. W jej głosie dało się usłyszeć pewną taką desperację, niespotykaną we wcześniejszych naukowych medycznych wypowiedziach. Po chwili dotarła i do mnie przyczyna odmiennego stanu psychicznego mojej towarzyszki. W zasadzie wcześniej czułem, że coś jest nie tak, ale z wrażenia nie bardzo rozumiałem o co chodzi. A chodziło właśnie o zapach naszego nowego współpasażera, który delikatnie mówiąc nie był zbyt przyjemny. Totalny dickness! No trudno coś za coś, pomyślałem, lepiej jechać w smrodzie, niż słuchać babskiego ględzenia. A tymczasem pudernica cudownie ozdrowiała i ze wszystkich dotychczasowych dewaluacji, nie śmiała już wyliczyć ani jednej i to nawet półsłówkiem. Trzymała szczękę na zawiasie, tak jakby nasz gość okazał się być jakimś wyśmienitym felczerem. Zamknęła się w sobie i tylko zaczęła posyłać mi uśmieszki, dziwne spojrzenia i robić głupie minki. Ja pozostałem obojętny na mowę jej zepsutego do szpiku kości ciała i za każdym razem, jak we mnie rzucała swoimi fochami – odwracałem głowę ku korytarzowi, co jej specjalnie nie zrażało, gdyż myślała, że właśnie przeprowadzam osobistą inhalację, a i coś w tym było. I tak byśmy jechali do samego Bełżca, ale pociąg zatrzymał się w Długim Kącie, na której to stacji kobieta błyskawicznie wykoślawiła z przedziału, a potem z pociągu, uczyniwszy sobie uprzednio z obydwu rąk wiatraki.
W Długim Kącie nie było dyżurnej, lecz dyżurny w podeszłym stanie. W kwietnikach ze starych opon nasadzono bratki. Niewielki budyneczek stacyjny, dosyć długi i wąski, był w rzeczywistości starym wagonem przystosowanym na funkcje dworcowe. Pociąg zaraz ruszył a nieczysty znowu przemówił. „Ona jakaś niezwyczajna była i miała pypcia w oku”. Niby dobrze gada, pomyślałem, chociaż o pypciu to ta hipochondryczka nie omieszkała by mnie poinformować, a i żadnego baldachimu nad okiem też nie zauważyłem, kiedy mnie lustrowała. Zacząłem uważnie się mu przyglądać i to co zwróciło moją uwagę, to zimowy strój w środku upalnego lata. Oprócz wspomnianego kaszkietu miał grubaśną kufajkę i wypasione koczolumby na gidżołach. A zarośnięty był jak rower w pokrzywach. Na brodzie można było śmiało frytki smażyć. Jakby z wojny wracał. No oryginał jakich mało. „Co – śmierdzi?”. Mój towarzysz tak mnie zaskoczył tym pytaniem, że nie wiedziałem,jak mam mu odpowiedzieć. „Ja lubię czystość”- kontynuował szybkim, pewnym głosem. „Gębę to raz na tydzień obetrę, raz na pół roku się moczę do pasa. A raz na rok to nawet cały w rzece nurkuję. Ja to lubię tę czystość!”. Milczałem jak grób, a czułem się jakbym dwa arbuzy zeżarł na czczo, co chyba trochę zirytowało gościa, mimo, że wcześniej zupełnie nie przeszkadzało mu to, że ktoś się na niego może krzywo patrzeć. Z niezwykłym zacięciem i stanowczością rozpoczął prezentować metody umożliwiające prowadzenie współżycia społecznego z jego osobą. „Jak śmierdzi, to ja mam tutaj taki mały wynalazek higieniczny, pan patrzy…” Facet wyciągnął z jednej kieszeni zapałkę, a z drugiej kromkę chleba. Następnie odłamał główkę od zapałki i delikatnie napluł na uprzednio utoczoną kulkę chleba, po czym zaczął ją miętosić, ale robił to faktycznie niezwykle wytwornie, a zarazem precyzyjnie jak zegarmistrz . „Nie siarczyście, tylko lekko zamoczyć i ugniatać jak ciasto” Instruował mnie jakbym na jakimś kursie savoir – vivre uczestniczył. Następnie wyciągnął z za pazuchy „piersióweczkę”, z której „troszeczkę można było skosztować, ale nie za dużo, żeby było z czego splunąć na rękę”. Po czym to mi zademonstrował. Dalszego ciągu można się łatwo domyśleć: patyczek z wacikiem delikatnie skierowany został ku niewielkiej ilości cieczy znajdującej się w zaciśniętej dłoni, a następnie nawilżony zawartością tejże. Za to dalsza część była naprawdę ekscytująca. Wkładał on tę zapałkę sobie do nosa, na przemian raz do jednej dziurki, raz do drugiej, głośno zachwalając przy tym swój ludowy wynalazek. „Ale pachnie, już nie śmierdzi, jak w niebie!”. Robił to z takim zaangażowaniem, że momentami czułem się, jakbym uczestniczył w reklamie kosmetyków. Czar szybko prysł, kiedy – szelma, usiłował wsadzić tego swojego sztyfcika do mojego nosa. „ No musisz spróbować chłopcze, nie będziesz przecież w takim zapachu jechał….”. Uznałem, że najlepszym rozwiązaniem cuchnącego problemu będzie zmiana otoczenia, a ostry pisk hamulców ułatwił mi ten zamiar. Byliśmy w Suścu, gdzie pociąg dosłownie opustoszał i w dalszej części podróży mogłem w samotności podziwiać roztoczańskie klimaty. A było co kontemplować! Jechaliśmy dosyć szybko przez dziewiczy las. Otwarte okno przy znacznej prędkości zapewniało naturalną wentylację po stokroć skuteczniejszą od współczesnej sztucznej klimy. Zmysły atakowały nieziemskie leśne zapachy : kwiatów, żywicy i drzew. Co jakiś czas do przedziału wsysało kolorowego motyla. Czułem się niczym na latającym holendrze. Przez krótką chwilę zatrzymaliśmy się na przystanku Maziły, który w tamtym czasie funkcjonował nawet jako stacja, ale odchodząca powoli do lamusa. Uwagę zwracał niewielki budyneczek dworca, zamknięty już na głucho, który moim zdaniem był chyba najładniejszym takim przybytkiem na trasie od Zawady . W późniejszym czasie został on odremontowany i zrobiono w tym miejscu kolejowe schronisko, ogrodzone szkaradnym metalowym płotem. Przez ten remont uleciała jego magia. Któregoś dnia pod koniec lat osiemdziesiątych oczekiwałem w Maziłach na pociąg do Warszawy w godzinach wieczornych i zachowałem z tego okresu klimatyczne wspomnienia. Dzikie wino, które zagnieździło się na dachu i ścianach potęgowało wrażenie tajemniczości, jakbyśmy mieli do czynienia z pałacem, a nie placówką użyteczności publicznej. Pod tym swoistym ekologicznym zamaskowaniem ukryta była ciekawa, chociaż skromna architektura, która była miła dla oka, ale szczegółów to dokładnie nie potrafię już opisać. Całość tętniła życiem, niczym arka. A to przebiegła wiewiórka, a to gwizdały małe szpaki w gnieździe ukrytym pod okapem, w poczekalni do której wchodziło się przez bardzo fajny mały ganeczek – czaił się czarny kot . Kolorowe kwiatki rosły dziko na peronie, tak wkomponowane, jakby wytrawny ogrodnik je nasadził na skalniaku. No i poukrywane w jeżynach pasikoniki koncertowały niczym w filharmonii. Wrażenia miałem takie, że w nocy może tam coś straszyć. No a tamtego sierpniowego ranka, postój był krótki, więc nie zdążyłem się nasycić widokiem całości i nikt nie wysiadł nawet . W Maziłach klientami ciuchci byli zawsze tubylcy, których spokojnie na palcach jednej ręki można było zliczyć. Taka tajemnicza stacyjka ukryta w lesie. Z kolei całkiem niedawno, z pięć lat temu nad tym lasem zaczęła się na moich oczach zawiązywać trąba powietrzna – więc coś chyba jest nieziemskiego w okolicy.
Za Maziłami trasa przejazdu przebiegała w dalszym ciągu przez środek lasu. Gdy dojeżdżaliśmy do Bełżca uwagę zwracała tajemnicza bocznica odchodząca w lesie na bok. Prowadziła ona do kopalni piasku, która swój prawdziwy renesans kolejowy przeżywała w okresie budowy LHSu. Obok torów stała bardzo ciekawa wieża obserwacyjna. Potem zatrzymaliśmy się na Bełżcu II, na którym wysiadali miejscowi mieszkańcy i jacyś kolejarze. Zwracały uwagę dwie wiaty dla podróżnych, sporo ławek i duże czytelne rozkłady jazdy pod nimi. Przystanek wybudowany był stosunkowo niedawno (1987 r.). Przez długi okres w sieciowych rozkładach jazdy miał oznaczenie (nie czynny), zaś w planszowych (w budowie), podczas gdy pociągi już tu stawały. Obok peronu zwracała uwagę ciekawa kapliczka. Dalsza trasa przebiegała niejako z tyłu za zabudowaniami Bełżca, w końcu po przejechaniu na ukos drogi wjechaliśmy na stację Bełżec – największy węzeł kolejowy w okolicy. Wjazd był niesamowity i już na początku wypatrzyłem w oddali znajomą mi czarną okopconą sylwetkę z charakterystycznymi wiatrownicami na czele.
Był to parowóz serii Ty2, prawdziwy gigant. Stał na sąsiednim torze na skraju peronu, daleko za nim od strony południowej stał skład pasażerski na wysokości którego zatrzymał się i nasz pociąg. Kiedy wydostałem się na zewnątrz – lokomotywa parowa zaczęła dostojnie zmierzać w kierunku rozjazdów znajdujących się przy nastawni. Ruszyłem w pościg za nią, lecz nie chciałem poruszać się bezpośrednio po torach, aby nie wpaść w łapy sokistom, tylko szedłem sobie chodnikiem obok stacji. Gdy zbliżyłem się w końcu do parowozu, ten ze stoickim spokojem odbił na tylny tor za wagonami towarowymi, których stało tam wtedy sporo i znikł mi całkowicie z pola widzenia. W momencie przyjazdu do Bełżca pociągu z Warszawy była godzina 9.50. Pół godzinne opóźnienie w Zawadzie tylko w niewielkim stopniu zostało zredukowane po drodze, a i załoga specjalnie się tym nie przejmowała. Wspomniany parowóz przyprowadził pociąg osobowy z Przeworska nr 3240, który też był opóźniony, bo planowy przyjazd do Bełżca miał o godz. 9.21. Wagony wracały z powrotem pod numerem 2344, a rozkładowy odjazd przypadał na 10.13. W sumie pozostało mi niewiele czasu na rozglądnięcie się po całej stacji, a jeszcze musiałem nabyć bilet. Budynek dworca był dosyć długim obskurnym barakiem. Poczekalnia w zasadzie nie zachęcała swoim wyglądem do dłuższych posiedzeń w środku. Była ogromnie ciasna, na środku jej wnętrze tarasował piec węglowy, a ponadto przez środek biegło przejście na drugą stroną dosyć długiego budynku, gdzie było wyjście do osady, na przystanek PKSu i stał kiosk ruchu. Z pośród kręcących się w środku ludzi, tylko niewielką część stanowili podróżni, reszta to byli pracownicy PKP, albo mieszkańcy Bełżca tamtędy akurat spacerujący. Z poczekalni wchodziło się też chyba bezpośrednio do pomieszczeń służbowych stacji. W pewnym momencie do tamtych drzwi udało się dwóch mężczyzn w mundurach kolei i z teczkami, z których jeden, znacznie już starszy od swojego kolegi w bardzo głośny sposób użalał się nad swoją dolą. „Już prawie trzydzieści lat jeżdżę i jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby konduktor mi nie przyniósł flakonu w Bełżcu. Co to się teraz porobiło, nie idzie w takich warunkach już wyżyć”…Zaintrygowało mnie to, ale żeby posłuchać resztę musiałem się przemieścić trochę. „A co to mnie obchodzi jak on to załatwi. Od tego jest konduktorem, żeby takie rzeczy wiedzieć. Jak nie umie, to już więcej ze mną nie pojedzie”. To musiała być jakaś ważniejsza persona, chyba kierownik pociągu, pomyślałem. Nie mogłem poznać dalszych szczegółów, gdyż czas biegł nieubłaganie i zbliżała się godzina odjazdu. Stanąłem grzecznie w krótkim ogonku przed kasą. Na ścianach były wyraźne ślady bytności wszelkich gryzoni, na szczurach chyba skończywszy. Bilet do Hrebennego dostałem od nie rzucającej się w oczy kasjerki, bez zbędnych mów, w tradycyjnej kartonikowej postaci. W innych relacjach też królowała tektura. Ja tam zbierałem makulaturę a tymczasem mój parowóz zaopatrywany był w węgiel i wodę na stanowisku do tego przeznaczonym, zlokalizowanym w obrębie składu opału. Zasieki węglowe były jakieś takie nieestetyczne, pozabijane deskami niedbale pomalowanymi na biały kolor. Uwagę zwracała widoczna z daleka konstrukcja do nawęglania i wydobywania popiołu z kanałów, która wyglądem przypominała suwnicę. Analogiczna była postawiona w Zamościu, a po likwidacji trakcji parowej jej szczątki jeszcze w 1996 roku leżały na kupie w okolicznych krzakach. Kiedy podszedłem w pobliże starej lokomotywowni, machina parowa tradycyjnie mi zwiała sprzed nosa w kierunku rozjazdów, a następnie skierowała się ku wagonom pasażerskim stojącym na jednym z torów w obrębie peronów. W końcu mogłem obejrzeć z bliska ten czajnik. Od razu poczułem wydobywające się z korpusu ciepło i zapach rozgrzanych smarów. Była to dosyć dobrze utrzymana dwójka, aczkolwiek żadnych oryginalnych ozdobników nie stwierdziłem. Kolor czerwony na kołach i inne krwiste detale były dosyć intensywne, co zdradzało niedawny chyba lifting. Słychać było charakterystyczny dźwięk sprężarki, która donośnie odzywała się kilka razy na minutę. Co jakiś czas dochodziły do moich uszu dwa jej rytmiczne stuknięcia niczym u kowala w kuźni: „chlast –chlast” i po dziesięciu sekundach znowu: „chlast – chlast” i tak w kółko . Monotonnie ale w sposób przyjemny dla uszu sprężarka oznajmiała, że znajdujący się koło mnie szynowy dinozaur jest żywym organizmem, a nie pomnikiem techniki. Wydaje mi się też, że z budki wydobywały się wtedy odgłosy turboregeneratora, czyli turbiny parowej połączonej z prądnicą służącej do zasilania oświetlenia parowozu. Praca dynama przejawiała się charakterystycznym cichym jęczeniem i widokiem długiego strumienia pary uchodzącej z rurki przy kabinie. Ale może to była jakaś inna dmuchawka – już nie pamiętam. Byłem tylko zaskoczony, że to nie oelka, czyli seria Ol49, która była charakterystyczną maszyną na linii Przeworsk – Bełżec w tamtym okresie. Z kolei na Zamojszczyźnie praktycznie nie była spotykana. Przyczyny takiego stanu rzeczy zostały mi niegdyś wyłożone przez byłego pracownika parowozowni w Zamościu. Otóż po wycofaniu z eksploatacji os i petuch, sprowadzono do Zamościa na pewien czas właśnie oelki, ale jeszcze szybciej je stąd wyekspediowano. Roztoczańskie linie okazały się dla nich za bardzo kręte i przy prowadzeniu pociągów osobowych, strasznie rzucało wagonami na zakrętach, co oprócz licznych skarg podróżnych, mogło podobno nawet skończyć się tragicznie. Wynikało to z układu osi tych lokomotyw. Dlatego w latach osiemdziesiątych podstawowym środkiem trakcyjnym stały się u nas maszyny serii Ty2. A najbardziej chwaloną u nas serią i tak były osy, czyli Os24. Parowozy z Przeworska słynęły niegdyś z nienagannego utrzymania . Z kolei zamojskie podobno nie bywały za czyste. W starych dobrych latach w Bełżcu spotykały się maszyny z dwóch parowozowni : Zamość i Przeworsk. Opowiadał mi niegdyś jeden znajomy, że zamojscy mechanicy lubili sobie podjechać swoim okopconym smoluchem do strojącej przy zasieku odpicowanej na wysoki połysk przeworskiej oelki, żeby delikatnie ją puknąć i musnąć sadzą po jej zderzakach, tudzież po innych elementach, co powodowało natychmiastową reakcję tamtejszych maszynistów . Podkarpacka załoga wyskakiwała wtedy ze szmatami i szmatkami i zamiast ich wychlastać tymi ścierami po mordach lub choćby programowo ochrzanić – nerwowo szorowała i polerowała zabrudzone przez zamojskiego kopciucha miejsce, jakby to była posadzka w kościele. I tak w koło Wojtek. Taka tam była mania czystości i tacy pedanci jeździli. No, w lecie 1989 r. to już była niestety historia . Co prawda sam parowóz, jak to już pisałem przedstawiał miłe dla oka wrażenie, ale wagony do których się podpinał – straszne brudasy. Skład bałaja był taki: ryflak, przedziałowy, 2 ryflaki. Łącznie 4 pudła ze stacji Przeworsk. W ubarwieniu wagonów dominowały różne odcienie szarości, zaś szyby były przyciemnione mazią w kolorze zbliżonym do coca coli. Tablica kierunkowa była chyba tylko jedna z wypisaną dużą czcionką relacją : Bełżec – Przeworsk, oczywiście cała pordzewiała i okopcona jakby dorabiała na czarno jako drzwiczki do pieca. Niewtajemniczonym trzeba jeszcze objaśnić, że określenie „bałaj”, było potocznym przezwiskiem pociągów z Przeworska do Bełżca i pochodziło od nazwy niewielkiej wioski w okolicach Lubaczowa, a geneza takiego nazewnictwa sięga początków całej linii.
„Wiaaaatry puuuuścić!”, krzyknął niepełnoszczupły rewident do brodatego mechanika wyglądającego przez okno parowozu. Tamten popatrzył na niego, niczym na pospolitego przychlasta i najchętniej by mu chyba wysprzęglił w ryja za to. Psssss………Wkrótce w przewodach hamulcowych zaczęło głośno szumieć, natomiast tempo pracy sprężarki parowozu przyśpieszyło gwałtownie: ty,ty,ty,ty,ty,ty,ty,ty,ty,ty,ty,ty……….. Po jakimś czasie znowu zaczęło huczeć pod wagonami, bo powietrze tak jak wcześniej było wpuszczane, zostało potem wypuszczane. Rozpoczęła się próba hamulców poszczególnych wagonów, i od tyłu składu w kierunku czoła przemieszczał się jegomość z młoteczkiem, którym co jakiś czas opukiwał zestawy hamulcowe pod spodem wagonów. W porównaniu z gościem z Zawady, ten był bardzo energiczny i co jakiś czas wrzeszczał w stronę parowozu wydając różne komendy, niczym generał w wojsku. A koła to opukiwał jak dzięcioł po latarni, wymachując tak młotkiem, jakby akrobacje cyrkowe odprawiał . „Paaaarę roooobić!”, rozkazał hamulcowy w kierunku budki lokomotywy i po chwili usłyszałem odgłosy szurania łopaty po węglu w tendrze. Mechanicy się schowali prze de mną, a raczej przed nim w samo serce bijącej gorącoty i dlatego nie potrafię za bardzo ich opisać. Przedstawiali w miarę schludne wrażenie, jak na warunki w jakich im przyszło egzystować. Zastanawiałem się tylko, jak oni mogli wytrzymać w takim ukropie. Trochę się roznegliżowali w tym celu zapewne. A tej pary to za bardzo nie było widać, za to jakiś przyrząd zaczął prychać i rzygnęło mi po nogach ciepłym powietrzem. Postanowiłem przemieścić się z piekła do raju.
Jako, że przyzwyczajony byłem do luksusów, poszukałem wolnego miejsca w wagonie z przedziałami. Zdziwiło mnie, że tylne przedziały były dosłownie zapchane, a cztery pierwsze za lokomotywą całkowicie puste. Nie zastanawiałem się jednak długo, tylko zająłem miejsce w pierwszym z nich. Tymczasem zbliżała się godzina odjazdu. W pociągu było sporo ludzi, a na peronie nikogo, ani dyżurnego, ani konduktora – pustka. Po około minutach od czasu planowego odjazdu, bez żadnych dworcowych zapowiedzi – skład wolno zaczął się…cofać do tyłu. Po czym zatrzymał się i znowu powolutku, prawie niezauważalnie zaczął jechać we właściwą stronę. Wyjrzałem przez okno na parowóz, a tam: stoicki spokój – ani mgiełki nad kominem, cylindry nie w szkwale, nic. Za to sprężarka tłucze jak głupia i żmija na budce syczy. No dzisiaj byśmy powiedzieli: e – parowóz, czysty i blisko przyrody. Tylko, że dziurawy samowar to nie był z niego, pomyślałem, przywołując w pamięci gwałtowne smogi nad Zamościem wywoływane przez chmury pyłów wulkanicznych wydobywające się z kominów parowozów . podczas startu pociągów na przykład do Kędzierzyna, w starych dobrych czasach. Spokojnie w Sitańcu taką kometę dymu było widać. A tamten denat w Bełżcu zachowywał się jak…. grill. Kocioł rozpalić, chciało się wykrzyknąć przez okno. Byłem przekonany, że to tylko próba techniczna. A realia były takie, że niewyraźnie i bardzo nieśmiało zaczęliśmy się turlać do przodu, co uświadomiło mi, że oto „BAŁAJ EKSPRES” majestatycznie rozpoczął swój bieg. Niewątpliwie semafor (kształtowy) został podany.
Ujechaliśmy tak z dziesięć metrów, gdy nagle za nami rozległ się przeraźliwy babski pisk. „Stójcie łajdaki!”. Wyglądam przez okno, a tam lecą za nami jakieś baby w chustkach, w tym jedna kulawa balansuje z wyraźną trudnością, za nimi piłuje dyżurny ruchu z różdżką, a na końcu: konduktor, zagęszcza ruchy wymachując rękami. Najszybszy z nich był dyżurny, który drałował tak prędko, że w sumie nas prześcignął, a i pociąg z lekka zwolnił, chociaż trudno tempo jazdy nazwać było szybkością, gdyż nie mieściło się chyba w dolnych widełkach skali pomiaru określonej przez prawa fizyki. Jazda gorzej niż powolna. Faktem jest, że już nie stawaliśmy i towarzystwo wskakiwało, nazwijmy to: w biegu, przy czym największą krzepą wykazała się właśnie pasażerka niepełnosprawna . Może na takich ćwiczeniach polegała jej rehabilitacja. Konduktor za to się prawie wykoślawił, ale trafił. Gdy wszyscy zainteresowani znaleźli się w środku usłyszałem głośną komendę „ODJAZD!”, która chyba została wydana, ani przez konduktora, ani przez dyżurnego, tylko przez władczego rewidenta, chociaż dokładnie to nie wiem przez kogo. Zadziwiło mnie to bardzo, bo od pewnego czasu właśnie żeśmy jechali, ale pomyślałem sobie, że był to sygnał do ujawnienia demonicznego oblicza szalonej lokomotywy. Niestety bardzo się myliłem. Przy minimalnej prędkości minęliśmy zabudowania starej parowozowni, gdzie odstawiony był jakiś żurawicki rumun (ST43) i zbliżaliśmy się do byłego obozu zagłady. Jak na złość, szybkość przemieszczania się przypominała bardziej kolejkę parkową dla dzieci a nie taki poważny pociąg. Para z komina buchała w dalszym ciągu bardzo oszczędnie, trochę więcej ulatywało jej przy osiach. No nie, stonka by tu lepiej zakopciła na wyjeździe, pomyślałem sobie – a tu takie dziadostwo nas pociąga. Na dodatek na rozjazdach cały wagon popadał w swoiste wibracje, co jeszcze bardziej mnie wkurzało. W końcu wjechaliśmy do lasu i do uszu dolatywać zaczął dźwięk pracy silnika parowego, przejawiający się w rytmicznym sapaniu.
Parowóz w końcu zaczął mozolnie nabierać wigoru do jazdy i rozpędziliśmy się do zawrotnej prędkości dwudziestu km na godzinę tak na oko, a przez okno wleciało do wnętrza troszeczkę pachnącego dymu, który wdychałem pełną piersią niczym narkoman dorodne zioło. Trzeba przyznać, że węgiel spalany w palenisku musiał być dobrej jakości, chociaż z drugiej strony wtedy ostatni raz w życiu sobie pokosztowałem takiej tabaki i nie wypada wybrzydzać z perspektywy. Okrążająca mnie woń nie była gryząca, siarką nie jechała, miała niewiele substancji smolistych i nie podchodziła mazutem. Nie, no z chełmskich wozów to był jednak zapach niepowtarzalny, czuć było atomy węgla i inne pierwiastki, ale i te przeworskie podymienia były niczego sobie. W pewnym momencie tak mnie odurzyło, że zachciało mi się posmakować tego antracyta w oleju, dobrze, że w wagonie siedziałem, a nie w maszynie – bo bym jeszcze zęby stracił. Kolor spalin za to mi się nie podobał – taki nijaki niczym mgła. Dym, to ma być dym, musi być paleta poszczególnych odcieni szarości. Ja to się dobrze znam na tym, bo jak byłem mały, to dziadek prowadził mnie w Zamościu na wiadukt przy ul. Wyszyńskiego i czekaliśmy na pociąg z Zamościa do Hrubieszowa, który wjeżdżał pod ten wiadukt na pełnym biegu z drugiej strony. Ależ to były cygara – mikroelementów się wchłaniało więcej niż we współczesnych grotach solnych, można też było loki we włosach sobie zakręcić, fryzurę przyciemnić, w zimie się rozgrzać, a w lecie solarium za darmo.
W sierpniowy upalny dzień, pogoda była bezwietrzna, co nie ułatwiało parowej inhalacji . Miałem niedosyt w stosunku do oddziaływania na mnie rakotwórczych substancji, bo kopciuch ciągle udawał kadzidło w rękach księdza. W końcu smuga dymu za nami zaczęła się wydłużać. Po pewnym czasie do moich uszu zaczął dochodzić gwałtowny syk uchodzącej z żelastwa pary, co oznaczało, że włączył się inżektor, czyli urządzenie służące do podawania wody do kotła parowozu, potrzebnej mu do wytwarzania pary. Zadaniem inżektora było doprowadzenie wody do kotła w ilości niezbędnej do uzupełnienia ubytków powstałych wskutek parowania podczas pracy. Tylko tempo jazdy…., a w zasadzie brak tempa – dokuczał. Po prostu : turlaliśmy się z prędkością dymu. Bardziej się czułem jakbym uczestniczył w kondukcie pożegnalnym niż jechał sławnym bałajem. Gdyby jeszcze puścili w środku muzykę, na przykład : „Funeral March for a Marionette” Charlesa Gounoda, może bym i uznał, za przyjemną taką przejażdżkę, a tak to było za wolno. Trzeba przyznać, że jechaliśmy tendrem do przodu, co chyba nie stanowiło żadnego problemu dla maszyn serii Ty2, zwłaszcza, że na odcinku z Zawady do Zamościa i do Rejowca zdarzało się to nagminnie bez żadnych perturbacji w czasach przejazdu. Może chodziło o ochronę przed pożarami od iskier z paleniska, bo upał wtedy był niemiłosierny, nie wiem. Po pewnym czasie od wyjazdu, piękne widoki i zapach lasu, przy rytmicznym odgłosie walenia serca parowozu, przypominającego dudnienie bębnów ludożerców – zniwelowały ślamazarną szybkość przemieszczania się do tego stopnia, że doznałem w końcu uczucia zadowolenia z trakcji. Mało tego – kiedy się snuliśmy przez środek stawów rybnych na Zatylu przed Lubyczą Królewską, to uznałem, że taka jazda jest najbardziej korzystna, gdyż pozwala w pełni podziwiać otaczającą nas przyrodę, nie czyniąc spustoszenia w organiźmie żywym. Tory biegły groblami usypanymi między stawami. Niespożyta energia uwięziona w wielkiej masie, która zanurzyła się w pejzażu z trzcin i sitowia, skąd dochodziły kumkania przestraszonych kumaków. Parowóz majestatycznie jak orzeł wleciał w stado mew i czapli siwych, w którym gdzie nie gdzie obserwować można było i nieliczne białe egzotyczne gatunki ptactwa umykające w popłochu oraz inne wodoloty nurkujące w mrocznym dymie z komina, przysłaniającym krajobraz niczym zaćmienie słońca. I nie byliśmy intruzami, wręcz przeciwnie – machina umiała doskonale wpasować się w otaczający ją krajobraz, wzbudzając jednocześnie respekt i poważanie w przyrodzie . Tylko kaczki, jak to kaczki miały nas w kuprze. W końcu usłyszałem sygnał „baczność”, sprowadzający się do krótkiego gwizdu. To „uuuu…”było przytłumione, niczym pianie wiejskiego koguta, ale cieszyłem się, że mogłem tego w końcu doświadczyć. Doskonałe dopełnienie dla sielskiego obrazka z parowozem w głównej roli i ze mną w tle – stanowiła napowietrzna linia telefoniczno – telegraficzna biegnąca obok torów już od Bełżca. Co jakiś czas przez okno migały jej piękne grube, drewniane słupy a przewody oczywiście jeszcze działały. Drutów było tyle, że ich plątanina wyglądała jak misternie utkana pajęczyna w porannej mgle, którą udawały wyziewy z komina . Super sprawa. Kiedy tak poddawałem się oddziaływaniu połączenia piękna krajobrazu z cudem techniki, dotarło do mnie, że siedzę w przedziale klasy pierwszej. Nie pamiętam już po czym to poznałem, faktem jest, że wagon z zewnątrz był tak okopcony sadzą, że oznaczenia rodzaju klasy były nieczytelne. W środku przyklejony chyba był jakiś piktogram czy po ilości siedzeń się połapałem, nie pamiętam. Wiem tylko, że uświadomiłem sobie z przykrością, że nie mogę dalej tam się znajdować. Dodatkowo ten starszy podchujaszczy w poczekalni w Bełżcu, który narzekał, że konduktorzy nie przynoszą mu naczyń po podróży, również dał mi do myślenia. Czym prędzej postanowiłem opuścić wygodną miejscówkę i udałem się do pierwszego ryflaka za lokomotywą, który zresztą był pusty. Drzwi miał otwarte na oścież i co jakiś czas ocierały się o niego jakieś przytorowe krzaki i zarośla. Ławki trochę niewygodne tam były. Ale kolor miały ładny – intensywnie błękitny.
W pewnym momencie parowóz znowu oszczędnie zaduł, bo mijaliśmy przejazd obok Zakładów Zbożowych w Lubyczy Królewskiej, których bocznice zastawione były wagonami do przewozu zboża i krytymi. Gdy wjeżdżaliśmy na stację w Lubyczy, pociąg zwolnił do prędkości minimalnej. Dosłownie pełzać zaczął jak ślimak. Dodatkowo do uszu dochodził przeraźliwy pisk wydobywający się spod kół, tak jakby szyny były szlifowane przez nie. W końcu trzeba było uszy zatykać. Na peronie stało ze trzydzieści osób. Po niewielkich turbulencjach stanęliśmy, ale tempo było takie, że ten proces przeprowadzony był prawie niewidzialnie . W Lubyczy zwracały uwagę dosyć spore zabudowania opuszczonej już wtedy ogromnej nastawni oraz stary murowany budynek stacyjny składający się jak gdyby z trzech części, z których środkowa nieznacznie górowała nad pozostałymi, będąc od nich krótszą. Były tam poczekalnia z kasą . Albo mnie ten pisk kół na tyle zagłuszył, że straciłem orientacje, albo w krzakach dworcowych siedziały jakieś świerszcze, które hałasowały, ale nietypowo, tak jak to się słyszy za granicą w ciepłych krajach. Cykady jakieś, czy co ? Niby tylko owady, a znały się na elektronicznej muzyce. A może miałem złudzenia słuchowe od tej hardcorowej jazdy po torach – nie wiem. W każdym razie do pierwszego wagonu władowało się kupę ludu i po chwili pociąg znowu zaczął rysować pordzewiałe szyny z niesamowitym jazgotem. W wagonie zrobił się tłok, podróżni całkiem zróżnicowani: kobiety i mężczyźni, młodzi i starsi, dziadki i babki, dzieci i matki. Mimo wszystko wszyscy byli całkiem zwyczajni i żadnego intrygującego gwiazdora w pierwszoplanowej roli nie byłem w stanie już obsadzić. Jeżeli chodzi o płeć przeciwną, to jej przedstawicielki niezbyt zjawiskowe i raczej kwalifikujące się do rejestru zabytków, chociaż gdzie nie gdzie, rozsiadły się wyróżniające się nie bałajskim urokiem lakiernice, tudzież inne suche-blady. Od razu zaczęły dolatywać do mnie strzępki rozmów na różne tematy związane z bożym światem: a to, że ceny poszły w górę, a to, że nie można nic kupić, to o polityce, czy co napisali w gazecie. Po wygrzebaniu się ze stacji w Lubyczy, wjechaliśmy do lasu, gdzie prędkość jazdy odczuwalnie się poprawiła, a czajnik wreszcie zaczął porządnie sapać i kopcić. Stanąłem sobie wtedy w otwartych drzwiach ryflaka i zacząłem napawać się widokami przesuwającej się ściany lasu, podziwiając zarazem kłęby buchającego w zieleninę dymu. Teigrek w końcu się rozzuchwalił i z coraz to mocniejszym impetem usiłował zanieczyszczać otaczające nas środowisko naturalne, zyskując wielkie uznanie w moich organach zmysłów. Para wypełniała wszystko, co tylko mogła, tędy i owędy rozpościerała się na przemian to zakosami, to śmiesznymi zawijasami. Raz na jakiś czas natura obdarzała mnie widokiem czmychającej sarny, czy odfruwającego w popłochu głuszca. Dobrze im tak, pomyślałem, niech poczują na własnej skórze, kto jest panem puszczy. King Kong from Przeworsk – potrzebuje ofiar! Szkoda tylko, że tak cicho się tego domaga. Może i potwór, ale kastrat, pomyślałem, po kolejnym sygnale „baczność” wydanym przez parowóz przed jakimś przejazdem. Nudzi, nie trąbi!
Kiedy się tak poddawałem procesowi relaksacji, coś we wnętrzu zaczęło przerywać mój błogi, rozanielony nastrój. Ze środka wagonu dochodzić mnie zaczął nieziemski rwetes . Kontrola biletów, ale konduktor nie był zły dziad, tylko jak brat, ucałować wszystkich był rad. Młody, sympatyczny i żartował sobie z pasażerami. W pewnym momencie dwie niewielkie babciowiny, jak się potem okazało, mimo podeszłego wieku, dość jeszcze energiczne – złapały go za rękaw garnituru i tak do niego gadać zaczęły: „My do ciebie w sprawie nie cierpiącej zwłoki i tylko ty nam możesz pomóc uchronić nasze zgruchotane kości”. „To nie ode mnie zależy” – odpowiedział im kolejarz. „Ale my tak do ciebie proboszczu drogi po protekcji, żebyś na stacji z tamtym przy piecu pogadał”- naciskały go kobiety. „A wy bilety to macie” – zapytał urzędowo, ale z humanitarnym wyrazem twarzy. „A no mamy miesięczny” i jedna z nich zaczęła wyciągać z torby jakieś zawiniątku, które okazało się być flaszką z niezidentyfikowaną płynną zawartością, o brązowym kolorze. „Toć niech patrzy”. Kontroler głośno się zaśmiał, a następnie rozpoczął pobierać próbkę zawartości doustnie, po czym stwierdził, że „na stacji się rozpatrzy”. Dziabnął z centrali a flakonu już im nie oddał. W tym momencie koła zastukały na rozjeździe i zaczęliśmy wjeżdżać do Hrebennego, w którym miałem wysiadać, co nie nastrajało mnie zbyt optymistycznie, gdyż w środku zaczęło się robić coraz ciekawiej. No ale z drugiej strony nie chciałem ryzykować dalszej jazdy nie znaną mi linią i wolałem się trzymać zatwierdzonego wcześniej dla wycieczki rozkładu jazdy. Jeszcze w biegu pociągu zamajaczyła mi sylwetka……, no właśnie: na pierwszy rzut oka był to kresowy przedwojenny dwór szlachecki. Ale wagon sunął się leniwie dalej i w końcu gdy się zatrzymał to przy wysiadaniu prawie wpadłem na ogromną tablicę z nazwą stacji stojącą przy torach, analogiczną jaką obecnie możemy zobaczyć w Werchracie. Na wysokości mniej więcej dwóch metrów umieszczony był podłużny metalowy prostokąt wsparty po obu stronach grubymi rurkami, a w jego środku przytwierdzone były na ściance zrobionej z drobniutkiej siateczki pomalowanej na ciemno zielono ogromne,metalowe – białe litery. Były widoczne z daleka a całość wyglądała estetycznie. W 1999 roku zamieniono ją na niebieskie barachło. To samo stało się z tablicą z Siedlisk Tomaszowskich. Podczas postoju zrobiło się zamieszanie, ktoś tam wysiadł, ktoś tam wsiadał, po chwili zobaczyłem w górze biało – zielony durszlak oraz czerwoną czapkę stojącego na baczność dyżurnego ruchu i spod cylindrów czajnika buchnęła mgiełka, natomiast wysoko w górę z komina wystrzelił prawdziwy gejzer dymu. Puf….,puf….,puf…,puf..,puf.puf,puf – flegmatycznie rozpędzać zaczęła się kupa żelaza, a ryflaki zajęczały mi piskliwą serenadę na pożegnanie. Trzeba przyznać, że bydlę dopiero na koniec wycieczki się rozjuszyło na tyle, aby spalić mosty za sobą pokazem prawdziwego tornada utworzonego z pyłu węglowego. Obłoki dymu sunęły w kierunku budynku dworca, który chyba od czasów carskich się nie zmienił. Parę lat później został wyremontowany pod potrzeby kolejowego przejścia granicznego, dzięki czemu nabrał nowoczesności. Ale po tej operacji plastycznej stacja nigdy się mi nie podobała, gdyż utraciła to cuś, co widziałem tamtego pamiętnego dnia.
Pociąg okazał się być wehikułem czasu i poczułem się, jakbym się cofnął ze sto lat wstecz. Pierwsze wrażenie to rzucający się w oczy obraz wzorowego porządku. Peron to był chyba jeden, niewielkich rozmiarów chodniczek, który przylegał prawie, że bezpośrednio do bryły budowli. Międzytorze za szlakowym usypane było żwirem, ale bardzo skromnie, który jednak mógł robić za drugi peron – dla wtajemniczonych. Budynek od peronu ogrodzony był niewielkimi, drobnymi płotkami, pobielonymi estetycznie. Posadzone były pod ścianami drobne kwiatki, a część ścian obrośnięta dzikim winem, ale tylko fragment mieszkalny – można by powiedzieć od strony południowej, patrząc od peronu, tj od strony wschodniej . Pnącze było nieelegancko przycięte, w miejscach, gdzie znajdowały się okna, co nadawało ogromnego uroku całej budowli, maskując ją z lekka. Przed bryłę dworca wysunięte trochę było niewielkie parterowe pomieszczenie dyżurnego ruchu, widać, że dobudowane w późniejszym czasie. Pokryte ono było chyba papą, co troszeczkę kłóciło się z niezwykle estetyczną drobną czerwoną dachówką na budynku. Na dachu było dosyć sporo kominów, jedne grubsze, drugie chudsze, jedne wyższe, inne niższe. Oznaczało to, że kilka pomieszczeń użytkowanych w różnych przeznaczeniach ukrytych jest we wnętrzach. Za budynkiem rosły niewielkie drzewa, które tylko trochę go przewyższały, co sprawiało, że stanowiły dla jego sylwetki bardzo miłe dla oczu tło. Mniej więcej na środku, ale z pewnym odchyleniem w kierunku północnym była poczekalnia, ale ten fragment obiektu wyglądał jakby to była baszta, ze szpiczastym dachem i jeszcze jakąś wiechą zawieszoną na jego czubku, niczym na wieży ratusza, antena to była, czy co innego – sam nie wiem. Jakby jakaś statuetka na szczycie. Nad poczekalnią było małe pomieszczenie mieszkalne, ale okno nie wychodziło na peron, tylko na północną ścianę, zresztą pozostała część dachu w tamtym kierunku była niższa.
Do wnętrza poczekalni prowadziły stare dwudzielne, skrzypiące drzwi, częściowo oszklone i ze świetlikami na górze. Przypominały bardziej wrota do kościoła. Niejednego pasażera ugaszczały chyba te mury. A bił z nich orzeźwiający chłód, niczym z uchylonego fryżydera. Nad drzwiami wisiała duża biała tablica z nazwą stacji i był jeszcze stary zegar. Bardzo ciekawe były drewniane okna, z wieloma małymi szybkami. W niewielkim pomieszczeniu dyżurnego ruchu można powiedzieć, że były same okna, też takie stylowe. Wejście do niego zlokalizowane było od strony północnej. Poczekalnia była ślepa i wchodziło się do niej od torów . Z tyłu dworca, w miejscu obecnego przejścia od strony wioski – były drzwi do mieszkań służbowych. Postanowiłem sobie trochę odpocząć w chłodnych czeluściach dworcowych. Co prawda poczekalnia nie była za bardzo przytulna, ale w środku było w miarę estetycznie i czysto. Ławki takie jakieś ciężkie, drewniane i strasznie twarde, niczym konfesjonały. Tamtego dnia w poczekalni wisiała tablica 123 z sieciowego rozkładu jazdy dla linii Przeworsk – Bełżec – Przeworsk oraz nr 120 dla trasy: Przemyśl – Kraków – Przemyśl. Zauważyłem też reklamę ekspresu MAŁOPOLSKA z Przemyśla do Warszawy . W końcu niewielkie okienko otworzyło się i mogłem bez emocji nabyć kartonikowy bilet do Bełżca. Pomieszczenia kasowe też były oszklone i na dodatek była to spora powierzchnia, przysłonięta jednak szczelnie od środka firankami z firmowym logo PKP. Po pewnym czasie rozpocząłem ulubione zajęcie na takich wyprawach, czyli nasłuchiwanie. Panowała grobowa cisza, słychać było nawet brzęczenie komara, a strzępki rozmów nagłośnione przez wyjątkową akustykę wysokich pomieszczeń przedostawały się przez szczeliny konstrukcji oddzielającej mnie od pokoi służbowych. Rozmawiali dyżurny z kasjerem. Obydwaj byli w średnim wieku, a zarazem sprawiali wrażenie wyjątkowych służbistów. Przez to jakoś tak pasowali do siebie. W kontaktach z pasażerami byli dosyć sztywni i urzędowi. Z podsłuchu w pomieszczeniu dyżurnego ruchu wynikało, że pociągi często się wtedy spóźniały i że pewien zdesperowany przez to podróżny wybił jedną z szyb w kantorku zawiadowcy – gdzie faktycznie wstawiony był kawałek dykty. W ogóle w nocnych bałajach to można było nawet oberwać po ryju. Jeździła też jakaś kontrola głównie po nocach, ale celu tępienia plagi pijaństwa, z tym, że opracowany był specjalny system komunikacji i powiadomień pomiędzy posterunkami. Były jeszcze jakieś śmieszne historie o pieczeniu kaczki w parowozie, ale nie za bardzo skumałem o co chodziło i nie potrafię tego przytoczyć. Panowie chyba strasznie się nudzili w swojej pracy, gdyż dowiedziałem się wtedy, że nad poczekalnią było niewielkie pomieszkanie w którym rezydowała pewna młoda kobieta. „Co pan powie, co powiedziała, no wie pan, ale historia…”. Dochodziły mnie tylko strzępki tych rozmów bo w najbardziej gorących fragmentach ściszali głos i świstali szeptem. Można było przypuszczać, że tam na górze działy się niewiadomo jakie rzeczy, ale to wszystko było chyba tylko produktem bujnej wyobraźni obydwu pracowników . Jak to kobiety mówią: największymi plotkarzami przeważnie są mężczyźni. Wydawało się, że wszystkich oni tutaj znają. Jakiś warszawiak przyjechał ze studiów, tamta pojechała do lekarza, facet w kapeluszu to teść sąsiadki Marysi, Józek ma sprawę w sądzie i będzie jechał…. Pasażerowie obcy też nie mogli liczyć na wyrozumienie w tym względzie, zwłaszcza tacy nietypowi, jak ja. W końcu dotarło do mnie, że i moja skromna osoba znalazła się w centrum zainteresowania tych męskich obrabiarek. Poddany zostałem procedurze lustracji przy udziale służbowej dziury w firance. „A dokąd kupił bilet? A może do niej przyjechał ”. Faktycznie przed wejściem do poczekalni stanąłem sobie przez chwilę oglądając zegar i podziwiając architekturę dachu, a przecież na poddaszu było siedlisko tajemniczej nieznajomej. Tak mnie wkurzyli, że nie byłem w stanie skontrolować zawartości śmietnika w celu poszukiwania biletów kartonikowych do kolekcji i innych lokalnych skarbów. W końcu zadzwonił telefon i dowiedziałem się, że mój pociąg powrotny do Bełżca nr 3242, planowy przyjazd do Hrebennego godz. 11.22 ma oczywiście planowe opóźnienie rzędu pół godziny.
Nie mogłem już dłużej znosić takiego obcesowego zainteresowania i postanowiłem pospacerować sobie trochę po przydworcowej okolicy. „Ciekawe, gdzie pójdzie!” Usłyszałem szeptem przez okno dyżurki. No nie zdziwiłem się, że stacja nie była zradiofonizowana, bo w takiej sytuacji nie było to specjalnie potrzebne. Na niebie ani jednego obłoczka, a żar atakował mnie niczym na egzotycznych wyspach. W północnym kierunku była rampa towarowa, ale już w tamtym okresie funkcjonowały tutaj tylko przewozy gospodarcze węgla do kotłowni dworcowej, w pojedyńczych węglarkach przyciąganych przez bełżecką manewrówkę serii SM48. Stwierdziłem jeszcze żuraw do wodowania parowozów, raczej nie czynny, chociaż jeden pociąg z Przeworska około 7 rano kończył tutaj nawet swój bieg. W przeciwnym kierunku jeżyny i poziomki, którymi się posiliłem, korzystając z okazji – rosły nawet na peronie. Spłoszyłem stamtąd nawet jakiegoś zająca. Na torach w cieniu pod drzewem rozsadowił się duży czarny kot, który przeciągał się leniwie co jakiś czas. Stacja miała niesamowity bajkowy klimat. Duży węzeł w samym środku lasu. Dookoła drzewa. Pachnące trawy. Mnogość dzikich kwiatów i łagodna woń wydzielanych przez nie zapachów. Ptaki śpiewały, a moja dusza chłonęła z zachwytem każdy ich odgłos.
Strach było się oddalać, żeby nie zbłądzić. Zresztą nie było sensu, gdyż w oddali widać było fale rozgrzanego przez słońce powietrza. Co jakiś czas do moich uszu dochodziły pojedyńcze, głuche stukoty wydobywające się z torowiska, co było oznaką procesu rozszerzania się szyn na skutek działania wysokich temperatur. Woń rozgrzanych drewnianych podkładów nadawała aromatowi leśnych ziół swoisty smolisty posmak, niczym trawka żubrowa utopiona w butelce spirytusu albo laska wanilii we flaszce kinder – nalewki z antonówki. Maślaki to prawie, że rosły na torach. Wędzone grzybki, pomyślałem. Usidliły mnie te obrazy natury. Tylko dobrej wódeczki do nich brak. Jednym słowem – sanatorium. Poczułem się, jak nowo narodzony. I ani żywej duszy, nie licząc tych dwóch, tam zanudzonych w środku. Byłem jedynym oczekującym pasażerem.
W końcu usłyszałem odległe RP1 parowozu, wydane chyba na szosie w Hrebennem, obecnie prowadzącej do granicy i po około 5 minutach na stacje nieśpiesznie wtoczyła się owiana, a jakże – kłębami dymu i pary stylowa żelazna dama nazywana potocznie oelką, od skrótu Ol49, z charakterystycznymi uszami przy kominie, ciągnąca skład 4 wagonów, analogiczny jak na rannym pociągu z Bełżca. Może i dama, ale po bliższej obdukcji – straszna z niej była fleja . Za to syk pary uchodzącej przez zawór bezpieczeństwa oraz huk w cylindrach podczas postoju na stacji był niesamowity. Prrrrrrrr….i w popłochu pouciekały gnieżdżące się w kominach dworca kawki. Olbrzymia bestia zaczęła wydawać dźwięki, których w dobrym towarzystwie emitować nie wypada . Moim zdaniem robiła to jednak bardzo wytwornie, chociaż realnie donośnie. Dopominała się tym sposobem pieszczot, gdyż namaszczanie olejami przestało ją satysfakcjonować . Nienasycona – oczekiwała większego zaangażowania. Na przykład: oklepania szpadlem po zawieszeniu. Żeby dostać bucha, trzeba było dać po tubie. Żeby dać jej po tubie, trzeba było wlać w kocioł. Żeby było co tam spuścić, trzeba było wsadzić w palnik. Żeby było gdzie podłożyć, trzeba było przywalić po zadzie. Jak na prawdziwą masochistkę przystało, niełatwo było ją rozpalić do czerwoności, ale jak się to już komuś udało, to w nagrodę nieźle ciągnęła. Sam hydraulik nie dał by rady posunąć jej tłoka, zapotrzebowanie miała na minimum dwóch. A tak się rozochociła, że aż rozszczelniła zawory w bece. Generalna zasada jest taka, że im parowóz mniej paruje, w tym lepszym stanie technicznym jest. O dwójce którą miałem przyjemność być ciągnięty do Hrebennego, można by było powiedzieć w tym kontekście same komplementy. Faktem jest, że na postojach praktycznie nie dymiła, co z kolei irytowało mnie bardzo, ale tylko dlatego, że byłem trochę świadomy magii chwili i domagałem się intensywniejszych zjawisk chemicznych. Wygląd zewnętrzny oelki odzwierciedlał już znaczną degenerację i zużycie stalowego cielska. Była strasznie puszczalska, gdyż para ulatywała z niej wszelkimi możliwymi otworami, w szczególności poprzez dziury w karoserii. Miała też chyba podbite jedno ślipie. Ale jakaż to była uczta dla moich oczu i uszu, tego opisać nie jestem w stanie.
Nabożeństwo w Hrebennem odprawiało się jednak bardzo krótko. Dyżurny machnął złomem i pojedyńczy gwizd obwieścił jego zakończenie. Szybko zająłem miejsce w początkowym ryflaku i po delikatnym szarpnięciu ruszyliśmy ze stacji. Pociąg był stosunkowo pusty, wolne były nawet niektóre przedziały klasy drugiej. Po drodze nic już nadzwyczajnego nie zauważyłem. Parowóz nawet sporo razy świstał i fajnie się poruszał, buchając przy tym ogromnymi kłębami dymu. Jednak prędkości osiągał porównywalne z kriegslokiem. Oczywiście, na początku mnie to troszeczkę zirytowało, ale potem uświadomiłem sobie, że w tym tkwił urok i sens całej wyprawy. Tutaj naprawdę nikomu i niczemu się nigdzie nie śpieszyło. Prędkość została zepchnięta na boczny tor i górę wzięły zupełne inne emocje. Ot na przykład taki rajski widoczek na stacji w Lubyczy Królewskiej. Na ławce, przed poczekalnią w cieniu drzewa smacznie przysnął sobie jakiś miejscowy puszysty, wąsaty kolejarz: kasjer czy dyżurny? Siesta – obrazek jak u Rembrandta. A na placu obok dworca zaparkowało kilka maluchów, tych samych co były rano. Pewnie każdy pociąg odprawiała tutaj ta miejscowa flatera. Stopniowo i ja zacząłem być atakowany przez lekkiego śpiocha, wszak atmosfera dookoła była sielska. Tylko monotonny stukot kół uświadamiał ciągle mi, że jadę pociągiem, a nie lecę na zaczarowanym dywanie zatopionym w obłokach pary. Po pewnym czasie przemieściłem się nieszybko do wagonu sypialnego, który udawał przedziałowy wagon klasy 1-2. Pamiętam, że zanim popadłem w drzemkę, zastanawiałem się usilnie, co to za kowal tak melancholijnie wystukuje serenady pod podłogą, jakbym na „Upiorze w operze” siedział? „Stuk, stuk, zgrzyt, zgrzyt, puk, puk, łup, łup, trach, trach”.
Wtedy tego nie wiedziałem, ale teraz już wiem, bo przeczytałem w internecie na stronie „Xięgi przysłów”. Nawet naukowcy mieli kłopoty z racjonalnym wyjaśnieniem tego zjawiska. Dopiero w 1903 roku Gerard Grass i Juan Maria Marihuana na Krajowym Zjeździe Pracowników Kolei w El Paso (USA) podali zadowalające wytłumaczenie: Jak wiadomo obwód każdego koła wynosi 2*pi*r. Liczba pi to trzy z hakiem. I to właśnie ten hak uderza o podkłady kolejowe. Jak dotąd, próby usunięcia haka lub przynajmniej skrócenia go, nie powiodły się…..
Odgłos tamtego pogrzebacza z piekła rodem zachowałem w pamięci do dzisiaj. Zwłaszcza, ze nie pozwalał mi zasnąć i niczym diabelski budzik – tłukąc, przypominał raz po raz,gdzie się znajduję. Już myślałem nawet, ze bardzo źle ze mną, gdyż białe myszki się mi objawiły na jawie. Po przebudzeniu zszarzały od dymu gryzoń, niczego sobie nie robiąc z mojej osoby, pochłaniał resztki pozostawionych na przeciwnym siedzeniu okruchów. Przyroda sama posprząta po nas, pomyślałem. Kolebał bym się tak pewnie jeszcze do końca życia wśród pól, stawów i lasów, ale szum i pisk dociśniętych do obręczy klocków hamulcowych zrzucił mnie brutalnie z wyżyn intelektualnych rozkoszy. Gdy przyjechaliśmy do Bełżca był trzydziesto stopniowy upał, który spowolnił mnie w oglądaniu nagrzanej lokomotywy, mimo, że jej gorącość zwlekała dosyć długo z odczepieniem się od składu, spowita kłębami dymu, jak we mgle. Szkaradna i filigranowa zarazem. W końcu dym jej obwisł – jednoznacznie wskazując tendencje opadową, więc niedwuznacznie oelkę olałem. Niech hrabinia zjeżdża na kanał, pomyślałem, a ona posłusznie, bez zbędnej zwłoki – oddaliła się na stronę ….gonić bażanty!
Były tam jeszcze inne ciekawe obiekty do obejrzenia, na przykład: kilka murowanych budynków gospodarczo – mieszkalnych wybudowanych chyba jeszcze w początkowym okresie funkcjonowania linii do Przeworska, no i kompleks zabudowań po byłej parowozowni. Rozejrzałem się trochę po stacji, burdel tam był nieziemski, ale taki miły dla oka, tak go przynajmniej wspominam po latach. Taki industrialny urok, ale nie z tego świata, bo bardzo prymitywny zarazem. Wszystko się jakoś komponowało ze sobą, no i semafory kształtowe jeszcze istniały. I te niewielkie detale przypominające wszystkim o eksploatowanych jeszcze stalowych smokach, jak na przykład okopcone na czarno pokrywy lamp przy peronach. Otoczenie zasieku węglowego również intrygowało, z wszystkimi anachronicznymi urządzeniami tam się znajdującymi. Nie było za to żadnych konstrukcji do odwracania parowozów i dlatego wracały one z Bełżca do Przeworska tendrami do przodu. Obecny widok tej stacji jakoś tak mnie drażni swoją nowoczesnością, a zarazem totalną pustką i brakiem żywej duszy.
Po krótkim spacerze udałem się na przystanek PKSu i zakończyłem kolejową część tej wyprawy. Wicher dziejów wykurzył mnie z tego padołu rozkoszy piekielnych i zapędził w kolejowy niebyt Tomaszowa Lubelskiego, w którym byłem wcześniej jeszcze jako dziecko . Że tez wtedy zachciało mi się poznać jego liche turystyczne osobliwości! Za parę dni skończyły się wakacje i nadszedł niespodziewany koniec lata. Jak się później okazało, była to również moja ostatnia przejażdżka pociągiem po Roztoczu ciągniętym przez trakcję parową. Co prawda przeworskie oelki pojeździły jeszcze do końca listopada 1990 r., ale jakoś tak nigdy nie umiałem się zorganizować, żeby trochę więcej z nimi poobcować, a już jak przyszło otrzeźwienie – to odjechały do lamusa. Z kolei chełmskie kopciuchy zaprzestały planowej obsługi pociągów na Zamojszczyźnie na wiosnę 1989 r. gdzieś na oko do końca maja – do zmiany rozkładu jazdy. Był to proces stopniowy, styczeń – kwiecień trzy obiegi na trasie (Chełm) Rejowiec – Zamość – Rejowiec (Chełm) oraz jeden Zamość – Bełżec – Zamość. Potem dwa obiegi do/ z Rejowca na pociągach : Chełm – Zamość, przyj. 12.50, Zamość – Lublin odj.15.50. Lublin – Zamość przyj 0.20. Zamość – Chełm odj. 3.22. W maju już tylko jeden obieg w dzień. Po zmianie rozkładu jazdy pod koniec maja 1989 r. trakcją parową obsługiwany był obieg: Chełm – Zamość przyj.12.22, poc. nr 2211 i Zamość – Lublin nr 2216 odj. o godz. 15.50 ale stale – o ile dobrze pamiętam – tylko do początku lipca a potem już incydentalnie, w zastępstwie za SP42 i praktycznie ciężko było zastać kopciucha, więc nie dane mi już było sobie pojeździć tym pociągiem pod parą. W zimie 89/90, jak i 90/91 parowozy oddelegowane były do nas z Chełma w charakterze grzejek wagonów. Ostatnią grzejkę stwierdziłem w listopadzie 1991 roku, ale jak wyjaśnili kolejarze, trzeba było ją odesłać, bo coraz mniej wagonów miało możliwości zastosowania ogrzewania parowego, w szczególności były pozbawione tego bajeru wszystkie sztuki, po przeprowadzonych rewizjach połączonych ze zmianą malowania z oliwkowego na zielone lub czerwone.
Z końcem roku 1991 trakcja parowa na Roztoczu definitywnie przeszła do historii.