Dyżurny ruchu jest wampirem

  

Trudno to sobie wyobrazić, ale kiedyś nie było internetu a komputery zainstalowano w kasach biletowych tylko na największych stacjach np. na Dworcu Centralnym w Warszawie. W tamtych całkiem nie odległych czasach bilety przejazdowe miały zasadniczo postać małych kartoników o wymiarach: 30 x 50 mm. na których naniesione były relacje przejazdu. Opatrzone one były ponadto numerami jednostkowymi a proces produkcji odbywał się w drukarniach kolejowych. Dokumenty te w kasach biletowych traktowane były jako druki ścisłego zarachowania, podlegały inwentaryzacjom a kasjerzy ponosili odpowiedzialność majątkową w wypadku ich zagubienia. Na kartonikach zamieszczano też cenę przejazdu, lecz z uwagi na postępującą w latach osiemdziesiątych inflację ulegała ona częstym zmianom, które z kolei nanoszone były przez pracowników ręcznie – długopisem. Kasy biletowe wyposażone były w specjalne szafy ( terniony ) a te posiadały charakterystyczne półki, gdzie przechowywane były większe ilości kartoników. Takie pomieszczenie miała swój specyficzny klimat, który tworzył widok ułożonych w równych rzędach zielonych lub brązowych kartoników, no i przy okienku dało się wyczuć specyficzny zapach tektury. Na wyposażeniu znajdował się też komposter, służący do odbijania daty, która tłoczona była na pojedyńczym bilecie przed wydaniem kupującemu. Był to tak głośny mechaniczny proces, że od uderzenia często trząsł się cały budynek stacyjny, szczególnie, że niektóre urządzenia pochodziły jeszcze z czasów początków kolei. Czasami zdarzało się, że kartoników zabrakło, wtedy kasjerzy wypisywali bilety ręcznie na specjalnych blankietach.

Przez ponad sto lat bilety kartonowe były trwałym elementem na kolei i to na całym świecie. Zostały wynalezione przez angielskiego urzędnika kolejowego Thomasa Edmondsona i wprowadzone do stosowania już w 1839 roku. Do końca lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku były użytkowane w Polsce powszechnie. Dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych na większych stacjach wprowadzono maszyny cyfrowe, które nie były co prawda jeszcze komputerami, bo na te trzeba było czekać gdzieś do połowy lat dziewięćdziesiątych – i to mówimy o głównych stacjach, np. Lublin. Bilety jednak już wychodziły z różnego rodzaju elektronicznych drukarek. Pamiętam pewien incydent jaki przydarzył mi się w ekspresie Bystrzyca, którym podróżowałem z Lublina do Warszawy. To już musiało być po roku 1990. Otóż miałem zakupiony bilet z miejscówką w kasie na dworcu w Lublinie w formie wydruku komputerowego. Tymczasem w Puławach do przedziału wtoczyła się baba, która chciała ulokować się na moim miejscu przy oknie. Była bardzo zdesperowana, powiedziała, że będzie tu siadała mimo, że jeszcze inne miejsca były wolne a pociąg do Warszawy już się nigdzie nie zatrzymywał. Macham jej swoją miejscówką przed oczami, ale to nie pomaga. Wywiązuje się pyskówka, z tym, że to bardziej ja krzyczę i to praktycznie z bólu, bo jej rzyć dosłownie na kolanach mi już ląduje. W samą porę pojawia się konduktor, któremu natychmiast pokazuję bilet – jak najbardziej ważny a ta lafirynda wyciąga z torebki kartonik i krzyczy: Ale ja mam twardy! Ja mam kwardy! KWARDY!!! Coś faktycznie w ręku trzymała, wątpię czy akurat na tą trasę, jedynki ( zęba ) za to nie miała i stąd to „k” zamiast „t” i przez to ją dobrze zapamiętałem. Niech pan ustąpi, odparł konduktor – dla świętego spokoju i nawet nie sprawdził jej tego biletu. No i musiałem skapitulować i siadać przy korytarzu. Nie będę na przeciwko niej przecież i ją oglądał przez całą drogę, zresztą bym się tam nie zmieścił. Wyciągnąłem z torby kanapkę i położyłem na wolnym , środkowym siedzeniu. Odwracam na chwilę głowę na korytarz a tu mlasakanie: babsko zżera moją kanapkę! Co pani robi? Ja mam kwardy! I znowu wyciąga z torebki ten anachroniczny już dla mnie wtedy bilet. A jej głupkowaty uśmiech od ucha do ucha całkiem mnie już dobił – bez przedniego zęba! Pomyślałby kto, że kupon żywnościowy! No i dalszą część podróży spędziłem na korytarzu – w ekspresie!

Jest piękno zaklęte w takim bilecie. Promieniuje z niego jakaś nieziemska moc, która jest w stanie pobudzić naszą wyobraźnię i przed oczami stają nam obrazy minionej, zamierzchłej już kolei. Hokus pokus i masz parowóz. Abrakadabra i widzisz dwa wahadła, poszczególne wagony i nawet podróżujących w nich ludzi. Albo tak jak mi – wszystko się przypomina.

Doskonały przykład oszczędności i prostoty: taki sam bilet stosowało się zarówno do Rejowca, jak i do Suśca. Jednakowa cena umożliwiała wprowadzenie uproszczeń, co dawało więcej miejsca na półkach, pod warunkiem, że doświadczona kasjerka miała wprawę w poszukiwaniu stacji alternatywnych: „albo”. Gorzej było z tymi początkującymi lub mniej rozgarniętymi. Kiedyś przez piętnaście minut kupowałem bilet z Muniny do Zamościa, bo kasjerka nie potrafiła odszukać go w szafie i jeszcze miała pretensję, że nie jadę przez Dębicę. Był telefon do przyjaciela i ostatecznie skończyło się na jeździe na ręcznym – blankietowym.

Bilety na pociągi pośpieszne opatrzone były czerwonym paskiem. Nagromadziłem w latach osiemdziesiątych tych kartoników, że ho ho! Samych z Zamościa do Zawady nazbierało się pełne pudełko na buty. I co z tego, jak prawie wszystkie bilety diabli wzięli. Zostały mi tylko pojedyńcze sztuki, które wykorzystywałem jako zakładki do książek. Większość zaginęła gdzieś po przeprowadzkach, ale sporo sam zmarnowałem, bo używałem jako podkładki pod ściągawki – pisałem na nich na przykład wzory matematyczne, w karty się grało biletami – rzecz wykorzystywana wszechstronnie. No i wstyd się przyznać, ale niewiele z ogromnego inwentarza pozostało.

Pamiętam ten wyjazd do Lublina w celu zakupienia sieciowego rozkładu jazdy. Myślałem, że będzie parowóz, a już wystawili SP42 z Chełma. Jak widzicie karty nie tylko odkrywają przyszłość, ale i zapisują przeszłość! Na początku lat dziewięćdziesiątych kartoniki zaczęły znikać z roztoczańskich stacji w zastraszającym tempie. Nie wiązało się to wcale jeszcze z powszechną informatyzacją, bowiem gdzieś do końca 1994 r. na mniejszych stacyjkach bilety były wypisywane ręcznie. Typowa kolejowa prowizorka. Dało się pracownikowi papier i musiał się męczyć aż do wprowadzenia powszechnej komputeryzacji. A jakie bazgroły , a ile błędów – ale to już temat na zupełnie nowa historię. Wracamy do Tarota z talii Pary. Szkoda, że nie mam wszystkich kart, wtedy odpowiedział bym na każde pytanie, a tak to za bardzo się nie obnażę, nie odkryję przed Wami swojej całej przeszłości.

Kto by zapamiętał? Ale karta prawdę powie! 29.05.1991 r. Dzień po rozdaniu świadectw maturalnych. Przejazd z Zamościa do Warszawy Zach. nocnym pociągiem z Hrubieszowa. Nie było paska na świadectwie, więc nie stać mnie było na bilet z czerwonym paskiem i musiałem jechać rzeźnią. Kojarzę dwie imprezy: jedną w Krasnobrodzie a drugą w stolicy. Więcej szczegółów nie pamiętam. Bilet zachował się przypadkowo, jako zakładka w nie mojej zresztą książce. Warto podkreślić, że to jeden z ostatnich zamojskich kartoników, bo już w czerwcu wydawano tu tylko bilety blankietowe, a wkrótce komputerowe. Od wakacji regularnie jeździłem tą trasą.

Jak już wspomniałem: kartoniki szybko znikły na początku lat dziewięćdziesiątych, ale pod koniec dekady pojawiły się nagle znowu, szczególnie na linii bałajskiej ale i na lk nr 68. Mało tego, gdzieś w 1999 r. dosłownie kilka takich biletów wisiało w ternionie w kasie biletowej w Zawadzie, a ja byłem taki głupi, że nie nabyłem żadnego tylko patrzyłem przez szybę jak głupi na relację. Skąd się one wzięły – nie mam pojęcia, na innych okolicznych stacjach nie obserwowałem. Te z Zawady po kilku dniach zniknęły, były to chyba raptem ze dwie relacje: Tarzymiechy i Izbica? Do tej pory mam zagwozdkę. Za to na linii Munina – Hrebenne tradycyjny bilet można było dostać w każdej kasie. A jak widać powyżej dostępne były wszelkie warianty z uwzględnieniem ustawowych i komercyjnych ulg.

Lubaczów został najszybciej skomputeryzowany. Ten bilet wyciągnąłem bezpośrednio ze śmietnika. No właśnie: grzebanie we wszystkich przydworcowych tego typu przybytkach stało się wtedy moim drugim hobby. Kasy biletowe były co prawda wyposażone w kartoniki, ale w weekendy najczęściej je zamykano. Odbywała się wtedy sprzedaż biletów blankietowych w pociągach, a z kolei w soboty i niedziele kolej wprowadziła dosyć atrakcyjną ofertę przejazdów tam i z powrotem, tzw. bilet wycieczkowy powrotny, w cenie odpowiadającej 50 % wartości opłaty normalnej. No i zaczęło się moje: polowanie na tekturę.

Podróżni wysiadający z pociągów bardzo często wyrzucali niepotrzebne już gadżety do śmietników, na szczęście nie były one dosyć często opróżniane i nawet specjalnie zanieczyszczone. Dosyć często jednak bilety lądowały bezpośrednio na peronach lub torowiskach i wtedy w połączeniu z opadami atmosferycznymi trudno było już z nich wydobyć cenne napisy. Zatem i suszenie i prasowanie nie było mi obce, sporo też z nich wywaliłem. Starałem się również nie jeździć w dni dżdżyste , co też nie było łatwe, bo aura jak na złość nie sprzyjała.

Wtedy to właśnie, na własnej skórze przekonałem się, że grzebanie po śmietnikach nie jest wcale takim sympatycznym i intratnym zajęciem, jakim się może wydawać. I wbrew pozorom nie chodzi mi o doznania estetyczne, oczywiście doposażyłem się w nieodzowne rękawiczki czy chusteczki, ale to był najmniejszy problem. Bardzo często na tych dworcach ktoś siedział, łaził, obserwował i trzeba było to umieć robić z wdziękiem a zarazem dyskretnie. Na szczęście na mojej trasie stosowane były jeszcze stare, komunistyczne metalowe śmietniki, solidne a zarazem z dość obszerną przestrzenią i łatwym dostępem. Na dodatek zaopatrzone w niewielką popielnice, zlokalizowaną tuż przy brzegu, gdzie bileciki często lubiły lądować i smażyć w ogniu piekielnym. Parę razy widziałem nawet nadpalone egzemplarze, takich najczęściej nawet nie tknąłem. Szukałem tych dorodnych, najmniej zniszczonych, które tam czekały specjalnie na mnie. Często nawet popiołku brak, jakby specjalny tarasik dla moich skarbeńków. Loża honorowa. Gdyby przyszło mi teraz grzebać w tych współczesnych , niewygodnych i plastikowych śmietnikach peronowych to bym się załamał. Pod tym kątem jednak pełny luksus, ale o ile współcześnie na peronach pustki, to wtedy, nawet w takich zadupiach typu: Werchrata czy Dziewięcierz trafiali się intruzi i nieproszeni goście.

Wysiadam kiedyś z pociągu w Dziewięcierzu. Budynek dworca znajdował się w górze, prowadziły tam schody, następnie dróżka, a tuż przed wejściem do poczekalni znajdowała się ławka, na której oczywiście siedziała gruba baba, bardzo podobna do tej opisywanej z Bystrzycy. Na początku myślałem nawet, że ta sama, ale nie, inna. Jeszcze gorsza! Kobita siedzi i nożem obiera jabłko. Obierki lądują w obszernym metalowym śmietniku, gdzie na górze opala się w słoneczku arcy-piękny bilecik, Idę ku niemu, ale baba łypie wzrokiem jak bazyliszek i przestaje żreć. Ach jaki ten kartonik krasny i atrakcyjny, a ona to istna czarownica. Ubiorem się nie wyróżnia, ale po twarzy już widzę, że go specjalnie pilnuje. Co za jędza!

  • Na pociąg?
  • Tak
  • Zaraz przyjedzie.
  • Dobrze.

Taka oto konwersacja się była wywiązała, dosyć urzędowa bym powiedział. Był chyba lipiec, tak mi się teraz wydaje. Wakacje. Świeci słońce, ale duszne powietrze. Stacja otoczona gęstymi lasami, nad którymi niebo spowite jest z kolei ciemnymi chmurami. Z daleka dochodzą odgłosy wyładowań atmosferycznych. Muchy latają tuż nad ziemią, za nimi tłuką się jaskółki. Atmosfera przedburzowa. Postanowiłem wejść do poczekalni, otwieram drzwi a tu BABA RZUCA NÓŻ W TRAWĘ I GWAŁTOWNIE ŁAPIE MNIE ZA RĘKĘ. Odskoczyłem, a ta do mnie:

Niech Pan tam nie wchodzi!

Dlaczego?

On jest wampirem!

Kto?

Ten kto siedzi w środku, wczoraj z Krakowa przyjechał. On bilety zębami kasuje!

Oprócz niej ani żywej duszy a burza wyraźnie się zbliża. Nie wiem co robić, ale widzę, że baba znowu zaczyna obierać następne jabłko, które wyjęła z siatki więc bardziej w obawie przed nią, żeby nie dyskutować, postanawiam jednak, że wejdę do środka.

Poczekalnia niska i wąska, w kącie okienko kasowe oczywiście nieczynne i zasłonięte firankami. Nic nie widać co się dzieje w środku. Wisi tabliczka, że kasa nieczynna a odprawa podróżnych w pociągu. Na górze , na wyższej kondygnacji ktoś się przechadza. Dosyć wolne, ale wyraźne kroki. Atmosfera mroczna i tajemnicza. Postanawiam wracać na zewnątrz do baby, boje się, że mnie jeszcze tu zamknie. Kobita wcina już kolejne jabłko, obierki lądują do kosza, a bilet patrzy na mnie błagalnym wzrokiem i prosi, żeby go zabrać. Do powrotnego pociągu mam jeszcze trochę czasu, ale wolę się za bardzo nie oddalać bo burza wisi w powietrzu. Zrywa nawet się wiatr. Ostatecznie wycofuje się za tył budynku i tam przeczekuje. Deszcz na szczęście omija stację, ale coś złowieszczego wisi w powietrzu. Nagle otwiera się na górze okno, to znów gwałtownie zamyka. Gdzieś w oddali wyją psy a może nawet i wilki. Ta atmosfera sprowadza do mnie tylko smutne myśli. Podejrzewam, że kobieta też oczekuje na pociąg. Trudno, zabiorę bilet w ostatniej chwili, jak już będzie się zbliżał. Wiatr zachodni powiewa, telepią się nerwowo korony rosnących w oddali wysokich sosen. Nad budynkiem dworca kołują dwa myszołowy. Siadam na trawie , bo tu już nie ma żadnych ławek i nasłuchuje odgłosu powrotnego pociągu. W końcu donośna trąba lokomotywy SP32 uderza w moje ucho. Nieśpiesznie podnoszę się z legowiska i nieśmiało udaję w stronę drzwi frontowych. A szantrapa jak siedziała tak siedzi i ani myśli wstawać. Już chyba kilka kilo tych jabłek wsunęła. Co za apetyt?

Stanąłem zgarbiony i gapię się na śmietnik. A hetera myśli, że na nią i przestaje mlaskać. Zastygamy w bezruchu, pociąg już wtacza się na byłą stację. Kobita ani myśli wstawać, a do peronu kawałek. Już widzę lokomotywę, już słyszę pisk hamulców. A ta łapie za bilet i energicznym ruchem rozdziera go na pół, po czym odkłada z powrotem dwie części na miejsce. Ja się wcale nie ociągam – spodziewałem się gorszego , że znowu mnie za rękę złapie, więc jak gdyby nic się nie stało chwytam w rękę dwie części i dyla do pociągu. W tym momencie babsko zatkało. JEZU – wrzeszczy. Co on zrobił? Wyglądało to jakbym co najmniej wsadził jej swoją rękę pod spódnicę. Wskakuję do wagonu dosłownie w ostatniej chwili i co widzę przez okno: owa tajemnicza osoba wywala całą zawartość śmietnika na ziemie i coś tam jakby szuka. Pociąg tymczasem opuszcza to niegościnne miejsce a ja razem z nim.

Nie pytajcie mnie o datę na bilecie, bo akcja miała miejsce na pewno latem. Może trafiłem na południcę, a może na kasjerkę. Tego już nauka nie ustali, ponieważ z budynku dworca w Dziewięcierzu nie został nawet jeden kamień. A ten nędzny kawałek tektury raczej też nie jest zaczarowany, na szczęście chyba.

Na szczęście inne wyprawy były już spokojniejsze. Na tym bilecie jechałem z Werchraty do Lubaczowa.

Proszę zwrócić uwagę na wyraźny odcisk datownika. Czyżby to ten tajemniczy wampir z Dziewięcierza dokonał?

Kasa biletowa w Werchracie działała do zawieszenia przewozów osobowych, tj do czerwca 2001 r. Ciekawe co stało się potem z szafą pełną biletów wydrukowanych praktycznie dla wszystkich okolicznych stacji a zauważyłem nawet te z czerwoną pręgą, czyli pośpieszne. Kasjer mieszkał w pobliżu dworca i przychodził doń w miarę potrzebny, jak widział, że ktoś obcy się kręci. Żałuję, że nie miałem śmiałości, żeby zrobić zdjęcie wewnątrz, a wpuszczono mnie do środka.

Jak już wspomniałem od 9.06.2001 r. kasa została zamknięta w związku z zawieszeniem ruchu pomiędzy Bełżcem a Horyńcem ale jak byłem gdzieś w 2002 roku to wisiało w oknie ogłoszenie, że kursuje jakby pociąg widmo z Werchraty do Horyńca Zdroju raz w tygodniu, we wtorki czy czwartki – nie pamiętam i że niby bilety na niego można tu dostać. Niestety, nie sfotografowałem tego komunikatu , on był jakoś dziwnie zredagowany, nie za bardzo rozumiałem. Skojarzyłem sobie, że to mogą być kursy w dzień targowy i więcej nie zaprzątałem tym głowy. W sumie nie słyszałem o takich kursach , jeździły tylko lokomotywy luzem między Horyńcem a Bełżcem. Być może o nie chodziło.

Drugą stacją najdłużej eksploatującą bilety w tradycyjnej formie na linii kolejowej nr 101 była Basznia Dolna. Już opisywałem przygodę jaka mnie tutaj kiedyś spotkała, nie będę się więc powtarzał. Trzeba pamiętać, że kasjerka potrafiła nawet przyjechać z pola traktorem , żeby sprzedać bilet kręcącemu się po terenie podróżnemu. Niestety, w drugiej połowie 2001 r. nie zastałem już tu otwartej kasy.

Jeśli chodzi o kasę biletową na stacji Nowa Grobla, to na pewno działała w 2000 r, natomiast w 2001 r. przynajmniej podczas moich wizyt była zamknięta.

Niestety, po chwilowym zmartwychwstaniu kartoniki definitywnie odjechały do lamusa i spotkać je teraz można głównie na kolejach muzealnych. Stanowią niewątpliwie ważny element historii kolei, nie tylko polskiej. Mało tego, stosowane były nawet w komunikacji autobusowej, słyszałem ale nie widziałem, że na dworcu PKS w Krasnymstawie. Tu akurat nie badałem jeszcze skali zjawiska, tj. czy to był eksperyment czy relikt przeszłości. Zastanawiałem się za to: dlaczego zostały wycofane i doszedłem do wniosku, że pewnie zdecydowały względy podatkowe. Takie bilety nie spełniają norm określonych dla paragonów fiskalnych, ale to tylko moja teoria. Z jednej strony przestarzałe, ale za to jakie praktyczne – fizycznie coś na kształt współczesnych kart kredytowych, które z łatwością mieszczą się w portfelu. A wydruki papierowe to nie dość , że nie poręczne i trzeba niejednokrotnie w foliowych koszulkach nosić, to jaka starta dla środowiska naturalnego.

Przy okazji życzę naszym czytelnikom zdrowia w tych trudnych dla wszystkich czasach, Wesołej Wielkanocy oraz Mokrego Dyngusa.