Do czego to doszło! Odbieram telefon – jedzie pociąg, włączam komputer – jedzie pociąg, wychodzę z domu – słyszę syrenę lokomotywy, otwieram gazetę – o PKP!
Mój umysł przepełniony jest wszelkimi kolejowymi problemami, które ciągle zaprzątają mi głowę. Basta! Pora zdobyć się na gest nie patriotyczny. Może wsiąść do samochodu? Człowiek w aucie znajduje się po trochu jakby poza społeczeństwem. Z jednej strony taka namiastka niezależności. Ale z drugiej – to jest chyba tylko złudzenie, bo coraz ciaśniej się robi na dziurawych przeważnie drogach. No i te wszech obecne fotoradary….
A to jest właśnie najgorsze, że tak naprawdę , zawsze stałem z boku – mój kontakt z żelaznymi szlakami był najczęściej tylko powierzchowny. Okrutnie to się z PKP nie najeździłem. Najwięcej takich przejazdów było w czasach studenckich, ale to już był okres, kiedy skończyła się u nas epoka pary. Z koleją spalinową to nie była miłość od pierwszego wejrzenia – musiałem do niej dorosnąć , a zresztą , wtedy zaprzątałem sobie głowę innymi sprawami . Dopiero z czasem zacząłem bardziej dostrzegać walory diesla. Oczywiście , wynikało to z tego, że dzieciństwo upłynęło mi pod znakiem parowozów, ale wtedy , niestety byłem za młody , żeby odbywać częste podróże, a w mojej rodzinie raczej się takich rzeczy nie praktykowało. Wiedziałem, że tak będzie, tj. że gdy tylko dorosnę , to wszystkie parowozy diabli wezmą! Ale nic nie mogłem zrobić. Nawet już wtedy myślałem o fotografowaniu, ale kto by się odważył. Nie było internetu, przepływ informacji był bardzo utrudniony. Brakowało motywacji do działania.Nie to co teraz. Z tamtych lat pozostały mi wrażenia ze stacji w Zamościu i Zawadzie oraz z nielicznych wycieczek po Roztoczu.
Za to – czego się nasłuchałem , to moje, chociaż z drugiej strony wiele fajnych opowieści zupełnie już zapomniałem. Ale ze mną to już tak jest, że z kim bym się nie spotkał, to rozmowa i tak zahacza o te sprawy. I to nie zawsze inicjatywa wychodzi z mojej strony!
O proszę, niedawno odbyłem taką małą imprezkę, z okazji spotkania z emerytowaną koleżanką z pracy. W takich sytuacjach zwykle obmawia się aktualne , bieżące wydarzenia , obrabia się tyłek innym – a tu nagle: ni stąd , ni zowąd – owa była pracownica naszego zakładu zadaje mi następujące pytanie:
– Czy słyszałeś o Włóczędze Północy?
No, każdy chyba słyszał.
„Włóczęga Północy” to potoczna nazwa nocnego pociągu relacji Lublin-Gdynia. Pociąg jechał przez Lubartów, Łuków, Siedlce, Sokołów Podlaski, Małkinię, Ostrów Mazowiecką, Ostrołękę, Wielbark, Szczytno, Olsztyn, Morąg, Małdyty, Bogaczewo, Elbląg, Malbork, Tczew i Gdańsk, Sopot. Po drodze był chyba ze 3 razy „odwracany”, zmieniając kierunek jazdy. Jako, że przebieg generalnie miał po liniach jednotorowych, pojawiały się zwykle bardzo duże opóźnienia wynoszące i kilka godzin, dzięki czemu z Lublina nad morze jechało się czasami i dobę , ale zdarzało się nawet , że dłużej – do 30h . Dla przykładu : w rozkładzie jazdy 84/85, tj. w ostatnim okresie funkcjonowania – wyjeżdżał z Lublina o 17.59, przyjeżdżał do Gdyni planowo o 8.03. W drodze powrotnej było ciekawiej, bo chociaż wyjeżdżał z Gdyni o tej samej porze, tj. o 18, to meldował się w Lublinie dopiero o 9.05. Oczywiście, przy wyjątkowo sprzyjających wiatrach! Trudności z zachowaniem punktualności zmusiły kolej do rezygnacji z tego połączenia i od 1.06.1986 r. wprowadzony został w jego miejsce nocny pociąg z Lublina do Gdyni przez Warszawę. Ja Włóczęgą nigdy nie jechałem, nawet go ani razu nie widziałem. Pamiętam tylko drugi dalekobieżny nocny kursujący przez Lubartów i Łuków, a mianowicie pociąg: Lublin – Białystok. Włóczęga omijał Białystok i dlatego wymyślono dodatkowy pociąg do tego miasta. Któregoś ranka widziałem jego wjazd na tor 1 w Lublinie. Prowadziła SP45 i składał się z kilku , coś chyba z 8 wagonów ze stacji Białystok, które były w miarę przyzwoite i wszystkie przedziałowe. Było to już druga połowa lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Włóczęga Północy nie mógł szczycić się takim standardem i dlatego o nim już wiele „złego” słyszałem w okresie swojej młodości. Jako, że podróż nad morze należała , (szczególnie w lecie) do zdarzeń karkołomnych , na przejazd załatwiało się ze znacznym wyprzedzeniem miejscówki ( prowadził kuszetki ). Szczęśliwi, którym udało się takie bilety zdobyć , głównie przy udziale miejscowych kolejarzy – chwalili się tym faktem na cały Zamość. Gdy przyszło co do czego – okazywało się niejednokrotnie, że rezerwacja obejmuje często miejsce leżące z…osoba towarzyszącą, przy czym przydzielane – w myśl zasady: na chybił – trafił! Jednak radość z faktu posiadania miejsca ( bez względu na okoliczności temu towarzyszące ) była taka wielka, że po podróży wszyscy się z tego śmiali. W tamtych czasach ludzie nie narzekali jak teraz. Liczyło się tylko, żeby wcześniej czy raczej – później dotrzeć do celu. A tak to już było, że ten pociąg był zawsze permanentnie przepełniony, bez względu na porę roku. I nie pomagały żadne układy. Jechało się w myśl zasady – kto pierwszy , ten lepszy.
Po tym wstępie mogę powrócić już do relacji mojej koleżanki , która takich encyklopedycznych wiadomości o Włóczędze nie posiadała, za to pochwalić się mogła prze de mną odbyciem podróży nad morze rzeczonym środkiem lokomocji.
– Kiedy pracowałam na LHSie….
– To Ty na LHSie pracowałaś, jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić.
– Zaczynałam tam swoją karierę zawodową, to była moja pierwsza praca.
– A co tam robiłaś?
– Po skończeniu studiów dostałam przydział do budowy toru szerokiego do Oddziału Budowy Linii w Biłgoraju, który mieścił się na Rapach. W latach siedemdziesiątych debiutowali w ten sposób wszyscy miejscowi absolwenci , bez względu na skończony kierunek czy poziom wykształcenia. Dzisiaj za robotą wyjeżdża się w najlepszym przypadku do większego miasta – w tamtych czasach, na naszym terenie każdy posiadający minimalne chociażby kwalifikacje angażowany był do budowy Linii Hutniczo – Siarkowej. Jako inżynier elektryk zajmowałam się usuwaniem kolizji projektowanych nowych torów z wszelkimi liniami energetycznymi w obrębie przebiegu LHS. Do moich obowiązków należało zaplanowanie i wdrożenie zmiany trasy linii energetycznych przesyłowych, jak i wszelkich innych zewnętrznych, które blokowały budowę torów. Jako , że magistrala robiona była przeważnie od podstaw, roboty było sporo. Któregoś dnia zostałam wezwana do dyrektora w bardzo ważnej sprawie. Otóż w terenie zawodziła łączność. Pomiędzy poszczególnymi odcinkami inwestycji porozumiewanie się było bardzo spowolnione , a stosowane formy telekomunikacyjne nie zdawały egzaminu ze względu na niewystarczającą infrastrukturę utrudniającą przeprowadzenie kabli telefonicznych. Do tego dochodziły jeszcze kłopoty z dojazdem, gdyż prace prowadzono niejednokrotnie w niesprzyjającym dziewiczym środowisku, np. na bagnach. Dlatego ważną sprawą było wprowadzenie łączności radiowej, która w ówczesnym okresie była czymś nowym. Dyrekcja zwróciła się do mnie, żeby wdrożyć rewolucyjne rozwiązania w zakresie telekomunikacji. W tamtym czasie przepływ informacji był bardzo utrudniony ( nie było internetu, dostęp do wydawnictw fachowych – ograniczony ) , ale dzięki kontaktom towarzyskim z uczelni ustaliłam, w jaki sposób można łączność poprawić. W celu sfinalizowania dostawy radiotelefonów musiałam pojechać do Gdańska. Podróż odbyłam właśnie Włóczęgą Północy. Z Lublina do Gdyni było ciężko , chociaż udało mi się zdobyć miejsca siedzące, jako , że wcześniej przyjechałam na stację początkową. Podczas podróży był taki tłok, że nawet kibel był zajęty. W klasie pierwszej to siedzenia były jeszcze w miarę miękkie, natomiast w dwójce były słynne drewniane ławki ( przedziałowe 108A). Do samej Gdyni trudno było na czymś takim wysiedzieć. Nie dość , że bolał tyłek, to bardzo gorąco, ze względu na niesamowity ścisk. Niektórzy przed Gdańskiem nawet jęczeli z bólu. Akurat jako kolejarz miałam przywilej podróżowania jedynką, gdzie warunki były wręcz luksusowe , w porównaniu do tamtych wagonów. Ale mój wagon był za to strasznie zadymiony i wybrudzony od sadzy z komina parowozu. Duże szare mydło użyczane przez obsługę robiło furorę , pod warunkiem, że człowiek dostał się do ustępu. W tym celu najpierw przejść należało przez zatłoczony korytarz , a następnie dyskretnie wyprosić rezydujących w nim pasażerów , wręczając im drobny upominek, na przykład jabłko lub cukierka. W „toalecie” stało wiadro wody, której używanie było ściśle reglamentowane, gdyż służyła tylko do przemywania twarzy. Taki przywilej dla podróżujących jedynką. Wykorzystywało się w tym celu metalowy kubek i przechodnie szare mydła. Dla potrzeb sanitarnych służyła woda z przewodów wagonu, która skończyła się szybko już na początkowym etapie podróży, zresztą chyba jej wcale nie było. Dlatego, gdy tylko dojechałam do stacji docelowej , od razu poszłam wykąpać się w morzu. Dopiero po takiej toalecie – pod chmurką , mogłam pójść do biura w celu odbycia właściwych rozmów handlowych – jak byśmy to dzisiaj mogli nazwać. Po około 2 godzinach zamówienie zostało złożone , a ja skierowałam się na plażę, żeby się poopalać. Dzień był słoneczny i bardzo ciepły. Nad morzem siedziałam , aż do godzin popołudniowych, po czym udałam się na dworzec , w celu powrotu do Lublina. Tym razem w pociągu nie było takiego dużego tłoku, za to pojawiły się zupełnie nowe niedogodności, związane najogólniej z przedawkowaniem kąpieli słonecznej w Gdańsku.
W Malborku zaczęły mnie swędzić plecy. W Elblągu musiałam się już drapać. W Morągu pojawiło się pieczenie, które w Olsztynie zamieniło się nie dający się znieść ból. Tymczasem w przedziale nastąpiła rotacja pasażerów, ze dwie osoby wysiadły, a dosiadła się grupka trzech młodych mężczyzn. Znaleźli świetny sposób na urozmaicenie dosyć monotonnej i powolnej jazdy. Szczytno – jedna flaszka, Wielbark – druga, Ostrołęka – trzecia…Tymczasem w Małkini zaczęłam się już nerwowo wiercić na siedzeniu . Moje podrażnione promieniami słonecznymi plecy reagowały na najdrobniejsze drgania a wagonem trzęsło niemiłosiernie. Policzyłam chyba wszystkie podkłady po drodze. Każdy stukot zestawów kołowych był równoznaczny z zadaniem mi silnego razu na obolałą skórę. Czułam się jakbym siedziała pod pręgierzem. To się ocierałam , to znów miałam ochotę się rozebrać. Moje zachowanie wzbudziło żywe zainteresowanie współtowarzyszy podróży. Na początku pomyśleli, że chcę nieśmiało przyłączyć się do ich mini biesiady podróżniczej, potem pomyśleli, że chodzi mi o jeszcze inne rzeczy…..Przetańczyłam na siedząco do Sokołowa Podlaskiego po czym wytłumaczyłam się przed nimi ze swojego podejrzanego zachowania. Gdy już im opowiedziałam o swoich dolegliwościach okazali współczucie i poczęstowali….lekarstwem. Kuracja doustna okazała się zupełnie nieskuteczna , a nawet wprowadziła mnie w jeszcze większe rozdrażnienie. Kiedy stanęliśmy na dłuższy postój w Siedlcach chłopaki podjęli męską decyzję. Ostatnią butelkę , jaka im została – przeznaczyli na moją rehabilitację. W chwilę po ruszeniu ze stacji udaliśmy się wspólnie do przedsionka wagonu , gdzie poczęli nacierać mój obolały grzbiet zawartością z flaszki. Droga do Łukowa upłynęła mi na doznaniach stricte sanatoryjnych. Masaż był bardzo delikatny i tempem zbliżony do flegmatycznego sposobu przemieszczania się pociągu. Działania te przyniosły mi wielką ulgę i podróż z Lubartowa do Lublina pokonałam całkowicie zregenerowana w miłej, sielskiej atmosferze. Na ratowanie mojej skóry poświęcili ostatnią butelkę , którą zresztą obiecałam im oddać w przyszłości. Niestety, już nigdy więcej ich nie spotkałam, za to wkrótce po tej bolesnej podróży – na budowę szerokiego toru zawitały pierwsze radiotelefony.
Niewątpliwie podróżna o starym długu pamięta i nawet po blisko czterdziestu latach owa zbawienna butelka jest ciągle do odebrania i to z …procentami. A druga sprawa, to słyszałem pogłoski o tym, że w dalszej przyszłości nieoficjalnie planuje się reaktywację połączenia z Lublina do Gdyni starym szlakiem Włóczęgi jako pociągu INTERREGIO , z tym, że po modernizacji trasy, która miejscami nie jest już chyba eksploatowana. Niedługo zapewne zostanie wyremontowany odcinek z Lubartowa do Łukowa, jak jest dalej, to przyznam się , że sam nie wiem. Chętnie bym się takim WŁÓCZYKIJEM przejechał, nawet bez parowozu. To by było chyba na razie na tyle. Co prawda, mam jeszcze inne historie barowe w zapasie ( z różnych beczek ) , ale jest tak gorąco i już mi się spisywać tego nie chce. Na dodatek , zbliża się burza. Takie opowieści są dobre na zimowe wieczory.
Nic już zmienić się nie da – już do końca życia chyba ta kolej będzie mi pisana. Zatem do następnego spotkania!