TRAINSTOP

  

Działo się to baaaaardzo, baaaardzo dawno temu….Dokładnej daty nauka nie jest w stanie ustalić, ale w przybliżeniu – były to lata sidemdziesiąte, ubiegłego wieku. W tym czasie byłem baaaaardzo, baaaardzo  młodym szczylem i trapiły mnie inne problemy egzystencjalne niż podróżowanie koleją, dlatego tym razem to nie ja będę bohaterem. Będzie nim mój nieco starszy kolega, ktoś kto mi o tym wszystkim niedawno opowiedział z wielkim przejęciem. Błaha historyjka, która wywarła na mnie jednak spore wrażenie. Dlatego postanowiłem przyjąć godność tzw.  narratora świadka ( określenie naukowe ), czyli zrelacjonować ją Wam w takiej formie w jakiej by mógł to zrobić naoczny świadek. Otóż pewnego jesiennego popołudnia kolega zapragnął odwiedzić znajomą. W tym celu musiał przemieścić się z Zamościa do Zawady. Wziął autobus. Przemieścił się z domu na dworzec PKS a następnie skorzystał z komunikacji międzymiastowej. Wysiadł na przystanku zlokalizowanym pomiędzy Płoskiem a Zawadą. Znajoma mieszkała na tzw. Kolonii , zlokalizowanej w zupełnie innym miejscu niż stacja w Zawadzie gdzie jest siedziba wsi.

Na Kolonię prowadziła droga utwardzona, która przecinała się z linią nr 72 odcinek Zawada – Zamość. Z przystanku PKS do posesji na której pomieszkiwała znajoma przemieszczał się na piechotę. Wizyta nieco przedłużyła się przez co pojawiły się problemy ze znalezieniem  środka lokomocji umożliwiającego sprawne przemieszczenie się z miejsca wizyty do miejsca zamieszkania mojego znajomego. Nocleg w miejscu zamieszka jego znajomej z jakichś przyczyn nie wchodził w rachubę, z tym, że założenia pewne wystąpiły, ale okoliczności z jakichś powodów były na tyle niesprzyjające, iż ukonstytuowała się ta nieprzewidziana konieczność powrotu do punktu wyjścia. Autobusy jadące do miasteczka ( tak się wtedy mówiło o Zamościu w tym miejscu ) na ogół nie zatrzymywały na pobliskich przystankach z uwagi na przepełnienie, które zaiste stanowiło dużą plagę w tamtych czasach. Praktycznie już w Bodaczowie czy Wielączy nie stawał żaden rejsowy pojazd. W Zawadzie kierowcy mówili pasażerom, że przecież są pociągi, a za Zawadą to już każdemu z nich śpieszyło się do domu i zrozumiała rzecz, że nie zawracał sobie głowy osobami oczekującymi na przystankach. Oni byli przypisani odgórnie do komunikacji miejskiej. W dni robocze jeździła tam piętnastka w rel. Wielącza – Akademicka a także dwa kursy zerówki były wydłużone od Płoskiego do wiaduktu w Zawadzie. W dni świąteczne komunikacja publiczna nie była przewidziana, ludzie mieli siedzieć w domach i odpoczywać a nie robić sobie nie obyczajne wyjazdy. Spotkanie oczywiście nastąpiło w wolną sobotę i stąd wielkie zmartwienie – zresztą obydwu stron.

No jeszcze kolej…Tak, ale do stacji w Zawadzie kawałek. Były to bądź co bądź peryferie. Peryferie – peryferii, ale zawsze. Droga kręta i strasznie dziurawa, a z pociągami też mogło być kiepsko. Owszem, do torów całkiem blisko. No i to była myśl. Zaraz, zaraz – ruszyła głową koleżanka. Jeździ tu taki jeden. Niedawno pojechał na Zawadę, więc zaraz powinien wracać. Słuchaj – odparła. Ja już nie mam czasu, ale pójdziesz do tego przejazdu kolejowego przez który przechodziłeś podążając do mnie. Staniesz przy torach i jak coś będzie jechało, rozumiesz: po szynach to złapiesz stopa. No, machniesz ręką….Nawet nie musisz za bardzo wachlować. Powinien się zatrzymać. Co prawda o tej porze raczej nikt stąd nie jeździ, ale ja sama tak często robię rano więc na pewno stanie. W końcu powinien kojarzyć, że stąd mogą być różne łebki. No wiesz…Dasz mu parę groszy. Będzie zadowolony. Ale mi głupio będzie…Nie przejmuj się. Wszystko będzie dobrze. Ruszaj, bo zaraz będzie jechał. No najwyżej u mnie zostaniesz, jak nie wypali. Idę!.

I poszedł. Nie było daleko, ale wpadł w konsternację. Sam bardzo rzadko jeździł pociągami nawet w całkiem normalnych warunkach, tj. od stacji do stacji i w takiej partyzanckiej sytuacji znalazł się po raz pierwszy w życiu. W żaden sposób oczywiście nie był związany z PKP. Zupełnie spoza branży kolejowej. Jednak nie było wyjścia. Zaczęło się ściemniać. Dookoła pustkowie. W tamtym czasie pomiędzy Płoskiem a Zawadą nie było takiej zwartej zabudowy jak obecnie. Pola, łąki, tylko gdzie nie gdzie  pojedyńcza stara chałupa. Psy ujadały, pasikoniki nazywane potocznie jędzami dawały głośne koncerty. Czasami przez drogę przeskoczył lis albo jakiś inny stwór. Ludzi nie widać, a do cywilizacji droga żelazna. Zatrzymał się przy torach nieśmiało wypatrując pociągu. Towarzyszył mu pewien piesek  z kulawą nogą. Mrok ogarniał wszystko. Nagle powietrze przeszył stłumiony gwizd parowozu. Po chwili jeszcze jeden – jakby głośniejszy. Zbliżał się pociąg a ten poważnie zdenerwował się zamiast się cieszyć. Bał się kompromitacji, spodziewał się nie zrozumienia. Z mroku wyłoniła się czarna, sapiąca sylwetka otoczona kłębami pary. Poruszała się flegmatycznie a za razem dostojnie. Sądził, że parowóz sunie luzem, ale po chwili zauważył znajdujące się z tyłu wagony. Trochę ich było. Zaryzykował i zaczął stopować skład, co w praktyce sprowadziło się do kilkukrotnego machnięcia ręką. Łapał okazję. Ładna mi taksówka – pomyślał. Parowóz budził lęk. Nie sprawiał wrażenia jakby zstąpił z nieba lecz kojarzył się z piekłem. Okropny syk,  głośny gwizd i biała mgła przed oczami. W końcu zazgrzytały hamulce. Lokomotywa jednak zatrzymała się za przejazdem, a droga została zatarasowana przez jedną z węglarek. Zbaraniał, chciał wyłazić na pomostu aż tu ktoś wykrzyknął na niego z otchłani piekieł. A gdzie leziesz? Przecież na węglu  nie będziesz jechał. Tu, w środku jest miejsce. Biegiem, do nas! Głos dochodził z okna lokomotywy, machano też do niego przyjaźnie ręką. A on bał się kopciucha. Okropna machina, jeszcze wybuchnie – pomyślał. Szedł z duszą na ramieniu, jakby na sąd ostateczny, a potem nie mógł się wygramolić po wąskich schodkach na górę. Do tego piekła, które okazało się wcale nie takie straszne, jakby się na pierwszy rzut oka wydawać mogło. Tempo, bo ruszamy – podano mu rękę. I znalazł się w środku, wewnątrz kabiny parowozu. Gorąco, ciemno i ciasno. Dużo różnych przyrządów pomiarowych, strach się poruszać, żeby czego nie zepsuć. A obsługa się śmieje. Po chwili sam doznaje euforii. Uczą go obsługiwać gwizdawkę, na Mokrym sam ją już użytkuje. Atmosfera bardzo przyjemna, ale podróż wkrótce się kończy. Po około 10 minutach wysadzają go na stacji w Zamościu na wysokości budynku dworca PKP. Na dodatek mechanik odmawia przyjęcia jakiegokolwiek wynagrodzenia za przysługę. Pierwszy raz u nas za darmo! Wypala na odchodne. To  się nazywa  podejście do klienta, to ja już tak pomyślałem. Dzisiaj to by zaraz było, że osoba postronna, a ponadto wszędzie kamery, procedury itp. Nikomu by nawet do głowy nie przyszło, że w szczerym polu można brutto zatrzymać. A wtedy proceder nader pospolity. Wbrew pozorom – składów osobowych tak dużo nie było, przynajmniej na liniach lokalnych, ale w przewozach towarowych – obfitość, którą należało  wykorzystać.

Co robiłeś gdy uciekł pociąg? Szedłeś do dyżurnego ruchu z pytaniem czy przypadkiem wkrótce nie odjedzie w interesującym cię kierunku jakiś skład towarowy. Bardzo często kolejarze wyciągali do Ciebie pomocną dłoń. Oczywiście, ludzie z branży PKP mieli znacznie ułatwione zadanie, ale na przykład opowiadał mi już inny kolega, jak to kiedyś wracając od koleżanki z Zawadówki w niedzielny późny wieczór  utracił z oczu  w Rejowcu ostatni osobowy do Zamościa. A zaraz będzie jechała lokomotywa, co prawda tylko do Krasnegostawu, ale spróbujemy pana do niej wcisnąć – odparła mu dyżurna ruchu. I wcisnęli i to nie tylko niego ale jeszcze…kilka osób tam było. We wnętrzu kabiny SM48 nie można było się dosłownie ruszyć, dlatego niektórzy stali na…pomostach. On nie chciał ryzykować, ponieważ bardzo kiwało i rzucało pojazdem. Dotarł jednak tanim kosztem do Krasnegostawu, gdzie udał się do dworcowej poczekalni w której przenocował na ławce. Rano poszedł na dworzec PKS i pojechał w delegację do Żółkiewki na kontrolę.

W podobny sposób  czasami odbywało się podróże służbowe przed laty. Kilka ciekawych   opowieści słyszałem, szczególnie o przejazdach  pociągami towarowymi po wąskich torach, lecz niestety szczegółów już nie pamiętam. Na przykład z Biłgoraja kiedyś można  się było wydostać   wieczorem i to wcale nie późnym ale wczesnym tylko ciuchcią, która potrafiła się spóźnić lub wykoleić po drodze albo wcale nie dojechać do Biłgoraja ze względu na kłopoty pod górą  w Tereszpolu. Wtedy jeździło się drezynami albo krytymi do Zwierzyńca gdzie łapało się z kolei towarowe o nieco podwyższonym standardzie. Czasami podróż z Biłgoraja do Zwierzyńca tak się wydłużała, że  po dotarciu do końcowej stacji kolejki zostawało się w wagonach, żeby następnego dnia wyruszyć z powrotem do Biłgoraja. Po co było jechać do Zamościa?

Niestety, nie dane mi było odbywać  podróży w takich ekstremalnych warunkach, chociaż pochwalić się muszę , iż pewnego razu jechałem w kabinie mocno zdezelowanego Stalińca o numerze chyba dwa. Mechanicy mówili, że  dwójka, lecz  to na pewno był ty51 a tabliczek z bocznymi numerami brak. Przejazd miał jednak ewidentnie charakter turystyczny, gdyż dosyć młodzi mechanicy widząc moje zainteresowanie zaprosili mnie do środka.  Zatem w tej konwencji się nie liczy, mogę tylko nadmienić, że maszyniści z parowozów wydawali mi się  fajniejsi od tych z maszyn spalinowych, bowiem   propozycji jazdy kopciuchem miałem kilka .

PS Wpis  z 08.07.2016 r. zamieszczony przez naszego czytelnika posługującego się pseudonimem  halinvonhalin na boxie: „Znam też podobną historię z tego okresu. Moja mama miała pociąg z Lublina do Warszawy. Niestety wsiadła w inny i zorientowała się dopiero w Trawnikach. Była 11 godzina wieczorem i brak pociągu w najbliższym czasie. Na stacji powiedzieli, że zaraz będzie jechał luzak i go zatrzymają. I rzeczywiście przyjechał parowóz. Maszynista wyścielił siedzenie jakimś płaszczem i tak mama pojechała do Dęblina gdzie przesiadła się na pociąg do Warszawy”.