KANCLERZ w deszczu – batyskafem z Lublina do Zamościa

  

Jeszcze przed chwilą było tak pięknie , ale  się zbyło. Nad moim blokiem zagnieździła się na dobre burzowa chmura , która iluminowana promieniami słonecznymi rozpostarła  prze de mną  swój złowieszczy charakter. Wyglądam nieśmiało spod okapu znajdującego się u wejścia do klatki schodowej i oceniam sytuację. Z jednej strony świeci słońce , światłem całkiem przyzwoitym   , nawet określił bym mocnym – jak  na środek lata przystało , ale jednocześnie leje jak z cebra. Dwa żywioły w jednym. Bogowie ognia i wody zaciekle walczą o przejęcie kontroli nad tym lubelskim padołem, w którym całkiem przypadkowo przypadło mi tego dnia akurat przebywać. Jak pech to pech! Jakby nie mogło to chmursko o inne osiedle zahaczyć tylko na moje się uwzięło.  Ktoś tu na mnie chce sprowadzić wszystkie możliwe nieszczęścia z całego  świata. Czaję się i liczę , że wkrótce przestanie padać. Tymczasem :  im intensywniej świeci słońce , tym mocniej pada deszcz. Cud natury i darmowy prysznic. Co prawda gorąco, ale nie po to się wystroiłem, żeby udawać chodzącą żywą pralkę. Dodatkowo,  Ci z góry ciskają w ziemię piorunami. Strzelają jak z armaty. Atmosfera wojenna.  Granatowy cumulonimbus stanowi doskonałe tło do odpalania piekielnych błyskawic.  Dłużej już czekać nie mogę. Olewam burzę i ruszam przed siebie. Droga niedaleka. Parę kroków po chodniku, następnie szukam wejścia na kładkę, na której dopada mnie szkwał. Gdy przechodzę na drugą stronę ruchliwej drogi jestem już częściowo przemoczony. Parasol ochronił tylko moje górne części oraz teczkę z cenną zawartością. Przez moment opady się zmniejszają a ja posuwam się pod zadaszeniem przylegającym do budynków przemysłowych. Fakt, że  na łeb mam suchy, fryz nieco zwichrowany , ale dół – porażka. Moje buty przypominają obraz nędzy i rozpaczy. Zupełnie przemoczone , bowiem po drodze musiałem pokonać kilka rwących mini potoków, które grodziły mi przejście. W końcu zostaje  do pokonania ostatni , niewielki odcinek , najpierw po chodniku , za to bez kałuż, a następnie zebrą  przez ulice i dalej prosto do celu. Niestety deszcz znowu mocno zacina. Nie mam wyjścia , tylko brnę dalej. Czerwone światło na przejściu dla pieszych i prysznic po przejeździe ciężarówki. Na szczęście barwa się zmienia i ruszam do przodu. Jeszcze tylko kilka kroków i dobiegam do tunelu. Jest dach nad głowa ale nie ma już czasu. Słyszę zapowiedź wjazdu pociągu do Zamościa i Bełżca. Lecę na peron całkiem niezły kawałek przejściem podziemnym, w końcu stromymi schodami wydrapuję się na górę. Uff, dobrze, że na Dworcu Północnym nie działa kasa biletowa. Gdybym w tej chwili znajdował się na Głównym gdzie działa takowyż przybytek na pewno bym nie zdążył. Stanie w ogonku obowiązkowe!  A tak zostało mi jeszcze kilka sekund, żeby odsapnąć i jakoś się ogarnąć po tym morderczym , deszczowym maratonie. Natura tym razem nie była łaskawa dla miłośników kolei. Pod zadaszeniem skuliło się kilkanaście osób mniej lub bardziej zalanych w negatywnym tego słowa znaczeniu. W obrębie wiaty jest bezpiecznie, ale w niektórych miejscach cieknie z dachu. Podłoże częściowo wilgotne a poza tym ściana z deszczu, przez którą to właśnie przebija się dziarsko ułan do Zamościa czyli pesobus SA134 rel. Lublin – Zamość – Bełżec nie oficjalnie ochrzczony prze ze mnie imieniem KANCLERZ*. Po serenadzie wykonanej przez zdarte szczęki hamulcowe motowóz  zatrzymuje się kawałek za bezpieczną strefą mało wilgotną , tak, że trzeba jeszcze ostatni raz przed wejściem do jego podbojów dać się poświęcić przez lubelskie niebiosa. Oczekujący rzucają  się biegiem ku jego otwartym najbliższym  wrotom a ja omijając korek dobiegam w deszczu do drugiego, bardziej wysuniętego  na wschód wejścia do tej niezwykłej Arki Noego na szynach.

Oj, żal wcale dupy mi nie ściska z powodu opuszczenia stolicy województwa, bardziej martwię się stanem mojego obuwia. Pociesza mnie to, że chyba wszyscy wsiadający na Północnym są w analogicznej lub jeszcze gorszej sytuacji. Zupełnie odwrotnie od tych , którzy zajęli miejsce na Głównym, w okolicach którego z nieba tylko pokropiło jak w kościele na poświęceniu jajek. To jawna dyskryminacja!

W pociągu ludzi niczym w mrowisku , ale najpierw trzeba uiścić opłatę , a żeby  dostąpić tego zaszczytu  odpokutować  grzecznie w kolejce do  pani kierowniczki. Sprzedaż biletów idzie co prawda  dosyć sprawnie, ale lista zainteresowanych spora. Czy doczekamy wreszcie  takich czasów, kiedy  w każdym pojeździe , przynajmniej tym standardowym do jakich zaliczają  się chyba pesy serii 134 będziemy mieli do dyspozycji automaty biletowe, tak jak to być powinno w przyzwoitych środkach komunikacji publicznej? Chociaż  z drugiej strony – muszę  przyznać, że kontakty z kierowniczkami pociągów REGIO zaliczam do nader przyjemnych, więc ostatecznie niech sprzedają dalej bilety, skoro premiuje  się ich  za to  dodatkową kasą.   Po kilku minutach mogę już skupić  się szukaniem wolnego miejsca. Okazuje się , że zajęte są wszystkie rzędy siedzeń, a w niektórych nawet wszystkie miejsca. Wakacje, czyli cały Lublin zjeżdża na Roztocze. Mieszkańcy stolicy  województwa, czyli grodu z kozą w herbie   łaskawie sobie przypominają o naszych stronach. Normalnie , w ciągu roku to na ogół doznają w tym względzie amnezji.

Po oględzinach wnętrza mogę stwierdzić, że wśród pasażerów przeważają młodzi ludzie, na pierwszy rzut oka – turyści. Jest też liczne grono osób powracających z pracy w stolicy województwa do domów. Zajmuję jedno z nielicznych wolnych miejsc tuż za kabiną maszynisty. Mam do dyspozycji nawet całą ławkę , co prawda skierowaną przeciwstawnie do kierunku jazdy, ale w odróżnieniu do wielu osób – wcale mi to nie przeszkadza. W końcu mogę „opatrzyć rany”. Nie jest tragicznie, chociaż przydało by się zrzucić mokre buty. Niektórzy współpasażerowie to właśnie już uczynili, ja jednak zdecydowałem suszyć się z całym inwentarzem na ciele. Moje sandały wołają o pomstę do nieba, skarpety też nie są im dłużne. Nie ma warunków do dobrej wentylacji. Wielu współpodróżujących jest w analogicznej sytuacji, niektórzy oprócz obuwia mają też przemoczone inne części garderoby, a nawet mokre głowy. Suszarek do włosów w okolicy brak. Niektórzy jednak nie zrażają się, zrzucają obuwie i skarpety i suszą nogi, na przykład opierając je o okna. Naprzeciwko mnie rezyduje pasażer ze słuchawkami w uszach , prawdopodobnie powracający z roboty. Na siedzeniach obok rozłożyła się para młodych ludzi ze sporym bagażem oraz ogromnym czarnym kotem , który przykuwa moją uwagę, przez niemal całą podróż ( z przerwami ). Kot siedzi na kolanach właściciela , naprzeciwko niego  urzęduje właścicielka , pomiędzy nimi ogromny wiklinowy kosz, a zwierzę przywiązane jest dodatkowo na uwięzi, chociaż wcale nie jest zainteresowane spacerowaniem po okolicy, tylko ogranicza się do podziwiania widoków z za okna. Na zewnątrz leje jak z cebra. Jeszcze wcześniej, tuż po odjeździe z Północnego minęliśmy dwa rozgrzebane mosty, po których ruch odbywał się tylko jednym czynnym i istniejącym torem , było spore spowolnienie a wokół inwestycji krzątali się ludzie w pomarańczowych kamizelkach. Z perspektywy suchego wnętrza pojazdu bardzo przyjemnie patrzy się na uwijających się w żywiole pracowników. Okazuje się, że kot również został poszkodowany przed wsadzeniem do pojazdu i zaczyna telepać się z zimna. Po chwili zostaje okręcony szczelnie ręcznikiem., w myśl zasady, że kota się nie wykręca , ale uprać zawsze można. Trzeba przyznać, że bardzo dobrze utrzymany i okazały to okaz. Intensywnie czarny z białym krawatem. I bardzo spokojny w trakcie jazdy ,  z kolei podczas krótkich postojów bardziej pobudzony jakby szukał wyjścia z tego niecodziennego chyba dla niego położenia.

Mijamy poszczególne przystanki, jak i większe stacje, na których wysiadają nieliczni podróżni. Wsiadających znacznie mniej, ale jak już się ktoś trafi , to obowiązkowo solidnie zmoczony, szczególnie tam gdzie nie ma zadaszenia na przystankach, a są takowe. Chociaż i zadaszenie w wersji mini plastik nie zawsze chroni przed zacinającym deszczem – o czym mogłem się przekonać obserwując niektórych podróżnych. Duża stacja w Jaszczowie jak zwykle pozastawiana jest wszelakimi wagonami towarowymi służącymi do przewozu węgla z kopalni w Bogdance. W kroplach deszczu spływających po szybie raz po raz majaczą ciemne sylwetki lokomotyw elektrycznych należących do prywatnych przewoźników, którymi to lokami nawet nie zaprzątam sobie głowy. Zwracam tylko uwagę na stojącego pod nastawnią cargowskiego, zielonego czapajewa czyli ET42. Jak na Jaszczów nie przystało, z szynobusu gramoli się w deszczową aurę niewielka grupa ludzi, jakby niektórzy bali się wysiadać. Takie złudzenie. Po chwili już pociąg przesuwa się dostojnie w strugach deszczu w kierunku następnego przystanku. Za oknami zrobiło się czarno. W Trawnikach prawie noc, ale tylko lekko kropi, w Kanich znacznie jaśniej i tylko mokro na peronie. Z kolei w Wólce Kańskiej pojawiają się na szybach nowe krople wody. Chmura , która zmoczyła mnie w Lublinie, ciągle mnie ściga , mam nadzieję, że nie dopadnie mnie w Zamościu. Siedzący obok mnie młodzi ludzie zajęci są miłosnym przekomarzaniem, czarny kot zajęty jest kocimi sprawami , a z oddali, z wnętrza dochodzą głośne dźwięki chrapania. Wprawiają one wszystkich w błogi nastrój. Pan z przeciwka się uśmiecha  i solidniej mocuje słuchawki. Inni podróżni cicho chichoczą.  Do moich uszu dochodzą jednak i wyrazy uznania dla tego kogoś, kto potrafi w publicznym miejscu , w niewygodnych warunkach uciąć sobie drzemkę i zapomnieć o całym świecie. Niektórzy wstają i nieśmiało, udając , że idą do toalety udają się do przodu obejrzeć chrapiącego jegomościa, po czym powracają bardzo uradowani. Tymczasem urzędująca  obok niego współpasażerka przesiada się do tyłu, też się rechocząc. Nawet kot wydaje się być rozradowany i spaceruje po kolanach swoich właścicieli. W końcu zamykają go do kosza i sami , pojedyńczo udają się na zwiad, niby idąc  do kibla (  razem ) . A gość chrapie coraz głośniej, skutecznie zagłuszając pracę silnika a nawet sygnały podawane klaksonem przez maszynistę Nie wszystkim jednak jest do śmiechu. Jedna z współpasażerek , znajdująca się co prawda o kilka rzędów dalej od śpiącego jest wyraźnie poirytowana dźwiękami wydawanymi przez śpiącego sobie mężczyznę i głośno zwraca mu uwagę – bez rezultatu. Następnie , zwraca się do ogółu podróżnych, żeby tamtego kolektywnie obudzić. W końcu urażona brakiem reakcji podchodzi do ławki na której on drzemie i zdecydowanym ruchem ręki narusza jego cielesność, klepiąc go po plechach. Facet śpi dalej i gdyby nie nieszczęsne chrapanie pomyśleć by można , że został zabity. Ci co to obserwują są rozradowani, natomiast kobieta zabiera pod pachę swoje berbetle  , których ma całkiem sporo i demonstracyjnie opuszcza nasz człon pojazdu oświadczając , że przesiada się do przeciwległej części.

My tymczasem , w  donośnym chrapaniu kończymy pierwszy etap podróży na peronie węzłowej stacji w Rejowcu ( słynne: Rio de Fabricco ) . Na dodatek, kiedy tylko pociąg zatrzymał się , od razu zaczyna padać. Złośliwa lubelska chmura nie daje za wygraną. Planowałem inhalację na peronie, ale muszę pozostać w wagonie. Na stacji tłok. Tuż obok nas stoi KASZTELAN z Zamościa do Lublina, a na sąsiednim peronie jednostka do Chełma , do której przesiada się kilkanaście osób. Po chwili pociągi te odjeżdżają a w naszym odbywa się uproszczona próba hamulca. W końcu startujemy do Zamościa z 53 osobami na pokładzie oraz 1 kotem. Mijamy cargowską ST45 oraz stojącą pod nastawnią lokomotywę elektryczną 201Eao – 012 w malowaniu prywatnego przewoźnika Lokomotiv Bronisław Plata. Na zewnątrz leje, w środku chrapanie – podróż do Zamościa zapowiada się obiecująco. Kadłub szynobusu biczowany jest przez rozkołysane na wietrze krzaki czarnego bzu i innych krzewów rosnące  blisko torów na serpentynach w okolicy zlikwidowanego posterunku odgałęźnego Rejowiec Południowy , gdzie znajdowało się przed wieloma laty odgałęzienie na łącznicę omijającą stację. Wjeżdżamy do lasu, gdzie już jakby mniej pada. Na przystanku w Zagrodach pod zadaszeniem schroniła się przed nieprzyjemną aurą grupa miejscowej młodzieży. Nikt nie wysiada. W Żulinie na jedynego wysiadającego pasażera czeka witająca z dwoma parasolami. Krasnystaw Fabryczny nazywany potocznie: Fabryką : szaro, buro i ponuro , nie tylko na niebie, ale i widok rudery po budynku dworca nie nastraja optymistycznie.  Pusto zarówno na peronie, jak i na grupie towarowej do cukrowni. Krasnystaw Miasto ( zapomniałem już nawet jak to chrzczono – rzadko jeżdżę widać ) – wysiada kilka osób, nie wsiada nikt.

Przez Krasnystaw Towarowy przejeżdżamy ze zmniejszoną do 20 kilometrów na godzinę prędkością. Czynny jest tylko jeden – szlakowy tor. Reszta torów nieczynna i częściowo rozebrana . Od głowicy zachodniej w niewielkiej części drugi tor jest już odbudowany. Są to wymierne efekty słynnych majowych ulew, kiedy to wszystkie tory znajdowały się tutaj pod wodą. Miejmy nadzieję, że odbudują wyjątkowo klimatyczną mijankę z kształtowymi semaforami, jednymi z ostatnich na Zamojszczyźnie. Z drugiej strony stacja już od dawna nie była używana w ruchu towarowym ze względu na wycofanie się wszystkich miejscowych odbiorców z korzystania z usług kolei. Za Krasnymstawem sucho, tj. tu jeszcze nie padało, ale chmura ciągle nas ściga. Mijamy pola zasiane pszenicą i żytem. W okolicach Świdnika sporo upraw było wyłożonych prawdopodobnie na skutek  gradu, tu na szczęście  takich strat nie widać. O, rolnicy uciekają przed deszczem – objaśniał ktoś komuś z przodu, a przez okno mignęła mi sylwetka samochodu stojącego na środku pola, do którego gramoliły się jakieś kobiety z workami. Po chwili analogiczna sytuacja i jakby zaczyna kropić. Mijamy słynny wiadukt w Wólce Orłowskiej w szczelinach którego licznie gnieżdżą się kawki uciekające w popłochu przed naszym pociągiem. Wjeżdżamy do lasu i tu jeszcze jakby nie pada. Pociąg nieco zwalnia i znowu widzę stojący na środku pola samochód. Nie popracują już sobie, pomyślałem, a tymczasem szynobus zawija na łuku i okazuje się, że auto stoi na drodze biegnącej między polem a torami. Dziwna sprawa bo to wypasiony wóz terenowy. Kiedy go mijamy okazuje się, że to raczej nie rolnicy. Siedzenie kierowcy puste, ale na drugim rzędzie , niewątpliwie widać dwie sylwetki. Obie osoby pozbawione garderoby. To znaczy tą na siedzeniu , nazwijmy ją  umownie kierowcą – to niezbyt dobrze widziałem , ponieważ była przysłonięta przez tą która znajdowała się na jego kolanach , plecami do kierunku jazdy pociągu. Ta osoba – nazwijmy ją umownie pasażerką była bezapelacyjnie w negliżu. Dziwny sposób na szukanie ochłody. Na dodatek ta pierwsza od góry była dosyć tęgawa –  szkoda, że nie zapamiętałem marki samochodu bo zrobił bym tu skuteczną reklamę, gdyż wydaje mi się , że przebywający  we wnętrzu czuli się nader swobodnie, pomimo ponadgabarytowej wagi osoby znajdującej się na kolanach. Nie wymagajcie ode mnie szczegółowych opisów , ponieważ przedstawienie trwało bardzo krótko, raptem kilka sekund. Takie short porno , którego chyba nikt nie zauważył. Tutaj nasuwa się pytanie: a co w tym czasie robili zamojscy sokiści? Przecież pociągiem podróżowały dzieci i osoby starsze, no i kot. Uratowała wszystkich   tylko względnie odpowiednia prędkość pojazdu.  No i żeby jechać w krzaki w pobliżu ruchliwej magistrali z Rejowca do Zawady , przed nadciągająca nawałnicą , to już trzeba być w naprawdę dużej potrzebie.

Przystanek w Izbicy ( IBIZA ) , dwie – trzy osoby wysiadają i oczywiście zaczyna kropić. Ale na horyzoncie – słońce. W jego promieniach już pokonujemy  charakterystyczne:   esy – floresy przed Tarzymiechami, na którym to przystanku jak zwykle nikt nie wysiada. Ruskie Piaski ( mów Ruskie Pierogi ) mają  fajnie zbudowany nowy peron za głowicą stacji. Tu jak zwykle wysiadają kolejarze powracający z roboty do rodzinnych stron z dalekiego zesłania w Lublinie. Tu też pożegnała nas pora deszczowa. Chmura skręciła w bok, a może to szynobus zjechał z jej toru – nieważne. Grunt , że po wielkich opadach ostały się tylko pojedyńcze  krople na szybach. Deszcz jak szedł za nami, tak teraz zniknął. Granatowa chmura majaczyła tylko w oddali na wschodzie, błyszcząc złowieszczo w poświacie zachodzącego słońca. W takim klimacie mogłem podziwiać zachodzące pod wpływem nadmiaru wody zmiany. Otóż ta okolica była zwykle dosyć sucha , łąki i wertepy. Po ostatnich opadach, a prze de wszystkim w wyniku ekstremalnej pory deszczowej jaka nawiedziła Zamojszczyznę w maju – na tych łąkach i pastwiskach pojawiły się mniejsze lub większe sadzawki. Niektóre nawet na środku pól uprawnych otoczone  zbożem   tytoniem . Środowisko  przyrodnicze  się  zmieniło i pojawiły się nowe zwierzęta. Dawniej pociągi płoszyły jastrzębie, myszołowy, kanie i inne drapieżniki czatujące na drewnianych zasłonach antyśniegowych albo samotnych przytorowych drzewach. Teraz kolej zabrała mnie na podmokłe safari. Raz na jakiś czas spod torów czmychają liczne stada ptaków brodzących. Po kilkanaście sztuk na jedno jeziorko a takich podeszczowych zbiorników wodny mijamy ze dwadzieścia. Wszystkie na trasie miedzy Ruskimi a Złojcem. I podziwiam liczne stada czapli siwej a  egzotycznej dla naszych stron  czapli białej naliczyłem kilkanaście egzemplarzy. Raj dla ornitologów. Są oczywiście nasze rodzime boćki oraz wszelkiego rodzaju mniejsze brodźce przypominające czajki. Najlepiej właśnie z okna pociągów ptactwo  podziwiać. Wybierając się na oględziny na miejsce trzeba przygotować się na atak ogromnych chmar wściekłych komarów czy innych moskitów o czym przekonałem się kilka dni przed przejazdem palując w Zarudziu – bynajmniej nie na czaple a na zieloną sukę SU46-054. Swoja drogą te bydlę też powinni wpisać do polskiej czerwonej księgi i objąć ochroną gatunkową, szczególnie , że suki przestały się rozmnażać tylko w CARGO  in vitro przerabiają je na paskudy.  Hamujemy przed przystankiem w Złojcu. W tym miejscu zrobiłem jedyne zdjęcie podczas tej wyprawy. Wcześniej jakoś się mi nie chciało, deszcz dokuczał, no i zrobiłem się leniwy ostatnio.

Ze Złojca odjeżdżaliśmy żegnani przez rozszczekanego kundelka, który chyba miał nadzieję, że kierowniczka pociągu zabierze go do środka. Po starcie pesa wreszcie pokazać mogła do czego została stworzona. POWIATOLINO  po chwili pruł już stu dwudziestką , mijając słynny łuk na Zarudziu , pokonując potem ostatnią prosta pomiędzy szpalerem ze świerków i po chwili zwalniając  przed wiaduktem w Zawadzie ( mów Newada ) . Przez minutę poczuliśmy się faktycznie jak PENDOLINO , ale czas powrócić na ziemie. A Newada przywitała nas piękną, słoneczną aurą. Za oknami ciągnie  się step opuszczony przez zwierzęta, które wyruszyły na poszukiwanie wilgoci. O przepraszam, pomyliło mi się. To znaczy: tory opuszczone przez lokomotywy, które odjechały stąd w poszukiwaniu wagonów. Zawsze , jak jadę pociągiem to grupa towarowa musi być pusta. No i wilgoć widoczna na horyzoncie w postaci granatowej plamy na niebie nad Zamościem. O rany , aby tylko znowu się nie zmoczyć, tym razem przy wysiadaniu – pomyślałem.

W Newadzie zmieniamy kierunek jazdy. Dawniej , z pobliskiej pakamery przychodził w tym celu młotkowy , obecnie uproszczoną próbę hamulca wykonują kierownicy pociągów. Poruszenie pod wiatą . Kilka osób stoi przed gablotą z  tabelą rozkładu jazdy i uważnie studiuje zawarte w niej informacje. Wszyscy zastanawiają  o której ruszymy do Zamościa. Obsługa pociągu równie zdezorientowana jak i reszta. No i mamy zagwoztkę. Czas odjazdu do Zamościa o  18.54, 18.55,18.56,18.57, 18.58 , 18.59 i coś nawet parę minut po 19. Tylko , jaka porę wybrać. W objaśnieniach są wskazane terminy, ale w sposób tak wyjątkowo zawity, że nikt tego nie jest w stanie pojąc. W końcu wyruszamy coś koło 19, podczas kiedy z moich wyliczeń wynika, że trzeba było już te klika minut szybciej startować. A kto to jest w stanie zweryfikować? Nawet ten co to wymyślił to nie , bo gdy to robił, to był pijany. Co za suczysyn ułożył taki  rozkład jazdy? Przywiązać go na sznurku do szynobusu i przeciągnąć do Zamościa na pełnym biegu. Już wzięli by pierwszą – lepszą małpę z zoo to  ta małpa by zrobiła to o wiele lepiej! Przypomniałem sobie, że mam tylko jedno zdjęcie tabeli w Zawadzie. To poważny błąd. Rozkład odjazdów z Zawady zawierający prawie 150 wierszy  będzie dla potomnych niezwykłą pamiątką. No bo w każdym wierszu inny pociąg. Zrobię wydruk, odczekam  i na allegro!  Przecież gorzej już chyba być nie może, no chyba, że za parę rok gablota będzie pusta. Przy takim podejściu do klientów wcale bym się nie zdziwił. Na odchodne zauważyłem sokistów krzątających się po newadzkich krzakach naprzeciwko stacji. A więc walczą z nudystami! Takimi , jak ci z samochodu stojącego w lesie za Krasnymstawem. Przypomniały mi się komedie o żandarmach z Louis de Funes  w roli głównej, które namiętnie oglądałem, kiedy byłem mały. NUUDYŚCI!!!  Nie , no święta bez  żandarma w tv to nie były prawdziwe święta. Młodsze pokolenie wychowane w  internecie nie jest w stanie mnie zrozumieć.

Nie wiem, ale chyba nie tylko mi towarzyszy zwykle bardzo przyjemne uczucie , kiedy wracając do domu pociągiem opuszczam Zawadę. Jeszcze tylko kilka minut i podróż się skończy. Po pokonaniu łuku i zakręceniu w stronę hetmańskiego grodu wszyscy pasażerowie zaczynają się pakować, poprawiać i generalnie krzątać po całym pojeździe. Nawet chrapiący całą podróż jegomość się obudził. Nawet kot zaczyna  się przeciągać. Ludzie  podnieceni, jedni zarzucają plecaki robiąc z siebie wielbłądy, inni ustawiają się w kolejce do toalety. Zakładane są skarpety, sznuruje się buty. Nawet mechanik prowadzący pesę się ożywia używając donośnie sygnału baczność na każdym, najmniejszym nawet przejeździe. Całkiem zabawnie wtóruje mu kot. Syrena : baczność, kot: miau! Potem znowu: beeee i miau! I tak kilka razy aż do Zamościa oba stworzenia poczęły się wzajemnie marcować. Mało kto jednak zwrócił na to uwagę, po kres podróży się zbliżał. Tyle mil, a zeszło w mgnieniu oka. Aż mi trochę szkoda, nawet tego deszczu. Stacja Zamość i w końcu można rozprostować roztrzęsione kości. Tymczasem siedzący obok mnie podróżni pakują kocura do kosza i gnają do taksówki. Szybko, szybko, bo będziemy musieli jechać pociągiem! Słyszę strzępki rozmowy. Otóż turyści ci jechali do …Suśca. Ale wcale nie zamierzali spędzać dalszej części podróży w KANCLERZU, tylko mieli opracowany szybszy wariant drogowy. Kot by nas chyba podrapał, jak zdążyłem wcześniej podsłuchać. Co tu można robić prawie godzinę z tymi walizkami na dworcu w Zamościu. Ani gdzie pójść , ani gdzie usiąść…. Mało tego – nie były to odosobnione przypadki i wśród pasażerów byli jeszcze inni, którzy kontynuowali podróż na Roztocze innym środkiem lokomocji. I na koniec nasuwa się przykra konkluzja. Ludzie chcą jeździć pociągami pod warunkiem , że podróż płynie  w miarę szybko i to bardziej chodzi o to, że skład się porusza a nie stoi. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie zaliczał godzinnych postojów w Zamościu, gdzie na dodatek praktykowane jest wyganianie ludzi ze składów bo następuje podmiana motowozów. Moje obserwacje nie są może reprezentatywne, ale kontaktują się ze mną inni ludzie, którzy dosyć często obserwują lub korzystają z pociągów. Niestety wakacyjne składy na Roztocze do Bełżca i Jarosławia jeżdżą w tym roku wyjątkowo puste.  Po pierwsze : skopany rozkład jazdy – powiesić na drzewie tych, którzy go układali. Po drugie: wysokie ceny biletów , w szczególności rażą mnie opłaty za przewóz rowerów, gdyż uważam , że na niektórych, zwłaszcza tych stricte turystycznych kursach rowery powinno się wozić za darmo! Można w tym celu zrobić listę takich pociągów, co realnie poprawiło by w nich frekwencje. No i po trzecie: kursy na Roztocze się już nieco przejadły. To już nie jest taki szał , jak dwa  czy rok temu. Należało by pomyśleć o rozszerzeniu oferty chociażby wakacyjnej na inne szlaki np. Hrubieszów czy Biłgoraj, kosztem nawet  zmniejszenia obiegów do Bełżca i Jarosławia. Z przykrością muszę zauważyć, że w tym sezonie władze zarówno kolejowe jak i samorządowe nie robią nic, żeby zachęcić do podróżowania koleją.  Ruch po prostu się odbywa bez żadnego zaangażowania czy najdrobniejszych chociaż emocji.  Jedynym światełkiem w tunelu jest dla mnie zapowiadany na 13.07 piknik kolejowy w Lubaczowie i Baszni. Zatem pojedziemy, zobaczymy i napiszemy na naszych łamach co z tego wyniknie.

* W zasadzie to podróżowałem ODRODZENIEM ale KANCLERZ lepiej się mi komponuje w tytule, a ponadto chyba tradycja jest ważniejsza od pijackiego widu osoby , która przypadkowo układała rozkład jazdy i poplątały jej się nazwy pociągów.